Forum II AG Strona Główna II AG

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Wielka księga zabaw traumatycznych !

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum II AG Strona Główna -> Humor
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Olka
Trzeci bliźniak
Trzeci bliźniak



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 523
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: " z zadupia panie :P"

PostWysłany: Wto 17:01, 20 Gru 2005    Temat postu: Wielka księga zabaw traumatycznych !

Kiedyś za małolata (skąd nie pamiętam) usłyszałem, że jak się dwie śruby skręci razem w jedną nakrętkę - obustronnie a pomiędzy nie zeskrobie siarkę z zapałek i pyrgnie o ziemie to jest fajny huk. To co robić ze śrubani przypadkowo znalezionymi na terenie budowy mostu (średnica gwintu wynosiła 20 mm)? Nic tylko łupać o ziemie! Miło było, strzelało. Pewnego dnia powiedziałem "ostatni raz". Skrobałem, skrobałem i skrobałem i zeskrobałem całą paczkę zapałek w tą nakrętkę. HUK był!!! A zaraz potem krew z nosa. Jako ciekawostkę dodam, że śruba mnie nie tknęła a popękane naczyńka były następstwem ciśnienia wywołanego przez przelatującą śrubę.
***************************************************************************
Kiedyś gdzieś w TV zobaczyłem reklamę jakiś kiełków czy czegoś w tym stylu. Wtedy jako starszy kuzyn (8 lat) rozkazałem swoim młodszym kuzynom zacząć się dobrze i zdrowo posilać. A że w najbliższym zasięgu ręki była tylko koniczyna, no to kuzyni ładnie szamali zieleninę. Wszystko byłoby super, gdyby nie te zaplamione na zielono gacie i godziny w kiblu spędzone na sikaniu tyłkiem...
***************************************************************************
Kilka lat później (miałem 10 lat) razem z wyżej wymienionym kuzynostwem oglądałem jakiś film. W filmie tym była scena jak dziecko sika na dywan, a plamy ni ma. Tak więc chcieliśmy to sprawdzić i polaliśmy złotym deszczem na dywan, ale to było pół biedy. Najlepsze było to, że postanowiliśmy też osikać telewizor.
Było bum i ciemność - sąsiedzi myśleli, że koniec świata...
***************************************************************************
Jeszcze jak obok mojego osiedla jeździły pociągi to mieliśmy zabawę takową: szukaliśmy w miarę płaskiego i małego kamienia z nasypu torowiska i kładliśmy na szynę, a pociąg go roztrzaskiwał a odłamki tak fajnie leciały. I wszystko było zwykle ok, aż do pewnego feralnego i pięknego kolejowego dnia, kiedy to odłamek trafił mojego kumpla w czoło. Wrócił do domu z rozciętym czołem i jak się później okazało wstrząśnieniem mózgu.
Ślady po tym wydarzeniu widnieją na nim do dzisiaj, a jest to zielona plama wielkości 5 groszówki.
***************************************************************************
Był kiedyś taki film o koloniach, jak to opiekunka wezwała rodziców jednego chłopaka bo był rozrabiaka, a on z kolegami postawili na drodze kolczatkę i auto z rodzicami nie dojechało. Tak to mnie i kolegę zainspirowało, że zrobiliśmy podobną, udaliśmy się do sąsiedniej miejscowości rozkładamy "sprzęt" na zakręcie. Sznurek był za krótki. Przykryliśmy więc deskę liśćmi napisaliśmy kredą start, ukryliśmy się w krzakach i czekamy. Dobrze, a może i niedobrze dla mojej dupy, że zamiast auta nadjechał sołtys na rowerze. Gdy tylko zobaczył napis, zapragnął "spróbować" swoją Ukrainę (a były to czasy wyścigu pokoju). Dowcip się udał - 2 gumy pękły.
Na nasze nieszczęście podejrzał nas rolnik z pola i dał cynk władzy, a władza rodzicom. A jakiś czas później nasze tyłki stały się żywą reklamą komunizmu.
***************************************************************************
Kiedyś mając całe pudełko petard, wielkości mniej więcej kredki każda, chodziłem i rzucałem gdzie popadnie. W końcu z pudelka petard została już tylko jedna, którą postanowiłem spożytkować najlepiej jak umiem. Więc odpaliłem ją i wrzuciłem do blaszanego kosza na śmieci z przykrywka. Kosz stał pod drzwiami pokoju nauczycielskiego. Potem chodu. Jakąś chwilę nic, a potem jak nie pizdnie. Jedna z nauczycielek o słabszych nerwach dostała ataku histerii, a 60- cio paroletni nauczyciel angielskiego o mało nie dostał ataku serca. Pokrywka od kosza powyginana zatrzymała się w położeniu otwarte. A woźna która w tym czasie podłączała lampki od szkolnej choinki do kontaktu ma dziwną awersję do urządzeń elektrycznych. Detonacje było ponoć słychać w pobliskim przedszkolu jakieś 100m dalej.
***************************************************************************
Swego czasu stał u mnie w domu telewizor - Jowisz, pancerny chyba, ale o tym dalej. Stał na rodzaju pojemnika na pościel. Pojemnik był otwierany z przodu, taką dużą klapą, jak w barkach jest. Pewnego razu bawiąc się z moim starszym bratem w chowanego, postanowiłem wejść do pojemnika. Niestety gdy po otwarciu klapy wszedłem na nią, żeby wejść do środka zadziałały prawa fizyki: pojemnik się przewrócił i wszystko spadło na podłogę: telewizor (o dziwo obyło się bez implozji), wazon z kwiatami (i woda w nim), plus masa jakichś bibelotów. Ja jakimś cudem zwinąłem się tak, że żadna z moich kończyn nie wystawała poza pojemnik, więc skończyło się tylko na strachu. Przylecieli rodzice, doprowadzili wszystko do jako-takiego stanu. Ale pozostał zalany (i zrzucony) telewizor. Po wysuszeniu go (jakieś 2 dni), ojciec wygonił wszystkich z pokoju, zamknął drzwi, i włączył... DZIAŁAŁ! ZERO usterki! Jedyną oznaką katastrofy był wygięty bok segmentu do zmieniania kanałów.
***************************************************************************
Lata 70-te. Wtedy można było bawić się butelkami do mleka, takimi litrowymi. Braliśmy kontenerek flaszek i stawialiśmy piramidkę pod drzwi wejściowe losowo wybranego obywatela PRL. Jak już piramidka była ustawiona to się ja delikatnie przechylało, żeby flaszka na samej górze oparła się o drzwi. Gotowe? Dzwonek i chodu!!! Oczywiście niedaleko żeby zobaczyć efekt, a było z reguły na co patrzeć, klient otwierał drzwi i flaszki wpadały do chałupy rozbijając się o podłogę. Jakie ładne komentarze płynęły z ust lokatora.
***************************************************************************
Pewnego głupiego dnia mając 10 może 11 lat założyłem się z kumplem kto więcej razy trafi kamykiem na dach przejeżdżającego autobusu (w czymś co można nazwać małą dolinką - dach autobusu na naszej wysokości jak kryliśmy się w krzakach na zboczu). Głupie to było niewiarygodnie ale nie miał ze mną szans bo potrafiłem trafić wszystkim we wszystko. Naśmiewałem się z kumpla jak nie mógł dorzucić aż w końcu zaproponował mi że wybierze mi kamień a ja nim trafie. Jak przystało no pewnego siebie gówniarza zgodziłem się. Podał mi kamień wielkości pięści a ja obejrzałem i stwierdziłem że może być. Poczekałem spokojnie na autobus i gdy przegubowiec nadjechał, zamachnąłem się i... zacząłem spi*****ać razem z kumplem ile wlezie. Czemu? Bo cholera jasna nie dorzuciłem i trafiłem centralnie w dużą szybkę która poszła z pięknym hukiem. W rekordowym czasie przebyłem drogę z przystanku do domu. I schowałem się w pokoju. Trzęsłem się na każdy dzwonek do drzwi czy mnie kumpel nie wygadał. Dzięki Bogu nie. Nie mogłem spać całą noc bojąc się czy kogoś nie zabiłem. Następnego dnia mama czytała gazetę i powiedziała do mnie - patrz jaki wypadek był u nas wczoraj. Jakiś idiota rzucił kamieniem w autobus i wybił szybę. Trzęsącym się głosem zapytałem czy komuś się coś stało. Na szczęście wszyscy zdrowi - oprócz mnie bo bałem się jeździć autobusami przez dłuższy czas.
***************************************************************************
Pamiętam czasy, gdy w domu rządził ZX Spectrum (komputer mający taką moc obliczeniową jak obecne kalkulatory). Otóż tak jak w Commodore, należało korzystać z magnetofonu aby wgrać program. Pewnego dnia mój tata ów magnetofon wziął na parę minut żeby przeczyścić głowice. Zostawił jednak kabel łączący gniazdko z magneciakiem podłączony do sieci, a ja - 5-letni bajtel lubiący wszystko brać do buzi, chciałem sprawdzić jego smak... Od tej pory prosiłem innych żeby za mnie wkładali kasety i uruchamiali gry.
Ja pamiętam jak mając 10-11 lat zbudowałem razem z kumplem dość duże igloo. Kosztowało to nas trochę pracy ale efekt był niezły. Ale jak to bywa po jakimś czasie znudziło się nam siedzenie w nim. Znaleźliśmy za to naiwnego 6-latka którego wepchaliśmy siła do środka , a potem zamknęliśmy wejście kulą śniegową. Postanowiliśmy go wypuścić widząc jego matkę jak nerwowo latała szukając go (mijając miejsce uwięzienia syna z 3 razy). Ale bez wpierdolu nie obeszło się.
***************************************************************************
Dawno, dawno temu dowiedziałem się że benzyna się nie pali, a że palą się jej opary. Więc wpadł mi do głowy pomysł, że jakby zrobić to bardzo szybko, to można by zgasić zapaloną zapałkę w benzynie. Co najciekawsze do tej próby udało mi się zaangażować własnego ojca.
Tak więc przynieśliśmy słoik benzyny do kuchni, nalaliśmy na spodek odrobinę i staraliśmy się przeprowadzić eksperyment. Z powodu, że głębokość spodka była za mała, a średnica za duża jak łatwo się domyślić, benzyna zaczęła się gwałtownie utleniać. Żeby było mało zajął się także słoik z właściwa dawka benzyny. W tym napływie emocji któryś z nas trącił słoik. Co było dalej łatwo się domyślić. Cala kuchnia stanęła w płomieniach. W tym momencie do akcji wkroczyła moja mama będąca w 9 miesiącu ciąży. Wparowała do kuchni z balią pełną wody. Było jeszcze gorzej. W końcu ogień samoczynnie wygasł, ja zabrałem się za wietrzenie i sprzątanie, a ojciec zawiózł matkę na porodówkę. Od tej nocy mam siostrę.
***************************************************************************
Mając lat 11 chciałem pomóc mamie w kuchni.
Kiedy gotowała wiśnie w słoikach w wielkim garnku. Mamie się troszkę przysnęło, a ja widząc, że garnek zaczyna się za mocno nagrzewać postanowiłem go ochłodzić. Wlałem do środka trochę zimnej wody. Niestety szklane słoiki wybuchły. Cała kuchnia z białej stała się wiśniowa, niektóre kawałki szkła do tej pory nie da się wyciągnąć ze ściany. Ja skończyłem z paroma bliznami na rękach.
***************************************************************************
A do końca numeru będzie Was bawił jeden bojownik. Grzechem byłoby pocięcie tak rewelacyjnego materiału...

Te moje "opowiastki traumatyczne" dotyczą zamierzchłych czasów: lata 60-te ubiegłego wieku i są związane z moim "studiowaniem" w szkole im. T. Reytana w Warszawie. Wspominam czas tych wydarzeń po to, by zwrócić uwagę na inne uwarunkowania tego okresu: chyba większa dyscyplina w szkole, lęk przed nauczycielem, wszechogarniające wpływy totalitarno-komunistycznej władzy. Oznacza to tyle, że podjęcie się podobnych działań wymagało większej determinacji, odwagi i przedsiębiorczości (bo skąd bez Internetu wsiąść przepisy na materiały wybuchowe i gdzie kupić składniki do tych materiałów?).


W pewnym okresie zrobiła się w szkole mania piromańsko-pirotechniczna. Uczniowie dość masowo produkowali różne środki wybuchowe. Przerwom lekcyjnym towarzyszyły detonacje wybuchów z petard odpalanych w i wokół szkoły. Dużym osiągnięciem jakiegoś pirotechnika było wysadzenie w powietrze ławki w szatni. Z ławki poleciały drzazgi. Cud, że nikogo wtedy nie poraniło. Jedynie "pani woźna" histerycznie wykrzykiwała swoją dezaprobatę i przerażenie.


Pamiętam jak jeden z moich szkolnych kolegów wykorzystywał wagę laboratoryjną w pracowni fizyki do odważania składników prochu strzelniczego (chodzi o ten historyczny skład wynaleziony jeszcze przez Chińczyków). Koleś, zapytany przez prowadzącego lekcję nauczyciela fizyki, który zauważył dość luźny związek tematu lekcji z odważaniem siarki, węgla drzewnego i saletry, odpowiedział: "Nic ważnego, panie psorze, już kończę". Po czym rzeczywiście dokończył produkcję sporej ilości prochu, która spokojnie wystarczyłaby do zdemolowania pracowni fizycznej wraz z przyległym magazynkiem.


Przy produkcji tych materiałów trzeba było pokonać trudności techniczne i ekonomiczne. Jako zapalnik do różnego rodzaju bomb i petard dobrze nadawały się zapałki t.zw. sztormowe (zapałka z długą główką, która mogła po zapaleniu pełnić rolę opóźniacza zapłonu). Taka zapałka sztormowa była wsadzana w korek butelki zawierającej materiał wybuchowy lub napalm (napalm = proszek aluminiowy + utleniacz). Po potarciu główki zapałki rzucał się bombę odpowiednio daleko mając na ucieczkę kilka sekund dobrze zagwarantowanego czasu. Taki zapalnik był pewny, ale kosztowny i trudno dostępny, bo zapałki sztormowe nie były łatwe do kupienia, w każdym razie nie w Warszawie. Dlatego eksperymentowano też z innymi zapalnikami, np. chemicznymi. O trudnościach z zapalnikami tego typu mogli się dowiedzieć choćby ci, którzy oglądali na Discovery historię zamachu na Hitlera. Miały one tę wadę, że czas opóźnienia detonacji wywołanej takim zapalnikiem był trudny do określenia i w naszym przypadku wahał się od ułamków sekundy do kilkudziesięciu minut. Eksperyment z tym drugim rodzajem zapalnika przeprowadzone w moim mieszkaniu doprowadził do opróżnienia zawartości pieca (popiół) i komina (sadze) do wnętrza naszego mieszkania, a w konsekwencji - do załamania nerwowego u mojej matki.


Drugi raz udało mi się doprowadzić moją matkę do szału przy wytwarzaniu węgla drzewnego, niezbędnego do produkcji prochu. Takiego węgla nie można było za cholerę kupić. Nie było wtedy w sklepach węgla do grilowania. Można było w aptece kupić węgiel drzewny w tabletkach, ale to byłoby zbyt kosztowne przy tak dużym zapotrzebowaniu. Wobec tego przystąpiłem do produkcji węgla drzewnego od podstaw czyli od drewna. Za zaplecze technologiczne posłużył mi wspomniany już piec kaflowy i zwykłe drewno na opał. Pod nieobecność rodziców spaliłem drewno ograniczając dostęp powietrza i miałem w ten sposób węgiel drzewny w dużych kawałkach. Nie zawracałem sobie głowy takimi drobiazgami, że przy tej technologii z pieca wydobywa się czad czyli trujący tlenek węgla. W drugim kroku trzeba było te kawałki węgla drzewnego zamienić na proszek. Użyłem do tego moździerza do przypraw. Skutki tego mielenia w moździeżu nie były zadawalające, za dużo grubych kawałków. Nie miałem cierpliwości mielić tego za długo. Wyciągnąłem więc z kuchni zapomniane sitko do przesiewania mąki. Nikt nie przesiewał u nas mąki, sitko chyba nigdy nie było przedtem używane, ale nadawało się wspaniale od oddzielenia grubszych frakcji węgla drzewnego od tych właściwych czyli drobno zmielonych. Przesiałem w pokoju ten wstępnie zmielony węgiel i miałem sporo proszku węglowego. Powstał jednak pewien problem: Przy tym przesiewaniu dużo tego najlepszego proszku szło na rozkurz czyli w powietrze. Oznaczało to nie tylko straty materiału, ale także pokrycie wnętrza mieszkania drobnym pyłem węgielnym, który po pewnym czasie opadł i osiadł na meblach, ścianach, podłodze, firankach i innych takich. Firanki, zasłony, narzuta na tapczan - wszystko zmieniło kolor na czarny. Nie chodziło tu przecież o laboratoryjną ale przemysłową produkcję sproszkowanego węgla drzewnego. Gdy matka wróciła do domu... Nie rozwijajmy tego wątku! Powiem tylko tyle, że mając 87 lat do dziś moja matka wspomina traumę tego przeżycia, gdy zobaczyła zadbane mieszkanie pokryte warstwą czarnego pyłu. Uważa, że to było gorsze jak odpalenie zawartości komina na środek mieszkania!


W szkole Reytana była w tym czasie na korytarzu makieta kominka. (Może i teraz jest?) Takiego do ogrzewania. Ale była to tylko makieta z dykty i papieru, ładnie pomalowana, w skali 1:1. Miała pełnić funkcję ozdoby, a nie grzewczą. Ktoś jednak postanowił rozszerzyć pierwotną funkcję kominka-makiety, nakładł do niego papierów i podpalił. Zaczęło się buzować, zbiegli się uczniowie, przyleciała pani woźna. Pani woźna zrzędząc zabrała się za gaszenie i za pomocą jakiegoś pogrzebacza czy drutu rozgarniała płonące papiery, bo chyba sam kominek jeszcze się nie zaczął palić. Szło jej to gaszenie całkiem nieźle ku rozczarowaniu jakiegoś facia, który już zdążył rozbić szybę i ciągnął przez korytarz rurę sikawy hydrantu przeciwpożarowego. Może udałoby się kolesiowi zrealizować jego cel i podtopić szkołę, ale pojawił się dyrektor i pohamował strażackie zapędy. Dyrektor, zdrowo wkurzony sytuacją, zapytał delikwenta: "Czy wiesz kto to zrobi?". Niedoszły strażak odpowiedział: "Ja nie wiem na pewno, ale to chyba pani woźna" odpowiedział "strażak" wskazując na zdenerwowaną kobietę krzątającą się przy płonących papierach. Dyrektor chyba uwierzył w to wyjaśnienie.


Cała ta piromania skończyła się dość gwałtownie prostym wypadkiem z pogotowiem i szpitalem. Kolesiowi wybuchł w końcu ładunek, chyba nadchloran potasu, który trzymał w szklanej fiolce w kieszeni koszuli. Skończyło się na poparzeniach i poranieniu klatki piersiowej i szyi odłamkami szkła. Krótki pobyt w szpitalu załatwił sprawę, ale po tym wypadku już nie było chętnych do eksperymentowania z petardami. Ja od dzieciństwa posiadałam duszę artystki i nie okiełznaną chęć tworzenia. Pewnego pięknego dnia, moja rodzicielka szykowała się właśnie na przyjęcie jakichś gości w domu a ja mając zaledwie 6 lat siedziałam na kanapie w dużym pokoju i bez większego zainteresowania gryzłam marchewkę. W pewnej chwili naszła mnie wena i naprawdę nie wiem co mnie do tego podkusiło, ale jak mama weszła do dużego pokoju opadły jej ręce, bo na duużej powierzchni białej ściany zastała dzieło wykonane marchewką przedstawiające domek i dziewczynkę.
***************************************************************************
Miałem wtedy 6-7 lat. Bawiliśmy się z kolegami na podwórku.
Siostra jednego z nich szła wyrzucić na śmietnik taką dużą lalkę. Była wielkości dużego niemowlaka. Wpadliśmy na pewien pomysł. Wzięliśmy od niej tą lalkę i położyliśmy ją na szosie. Przyczailiśmy się w krzakach i patrzyliśmy, co robią kierowcy. Ani jeden się nie zatrzymał. Koledzy zrezygnowani chcieli iść do domu, mi jednak przyszła do głowy pewna myśl. Wziąłem lalę na ręce, stanąłem na skraju szosy i wrzuciłem lalką pod koła dużego fiata. Zamiast uciekać stałem i patrzyłem czy się zatrzyma. Zatrzymał się. I jak to często bywa koleś mnie złapał. Dostałem opiernicz, a dziadek pozbierał szczątki lalki i przez kolejnych parę lat się ze mnie nabijał.
***************************************************************************
Jak to bywało w gorące wakacyjne dni, "nudy" jak cholera. Jeden kumpel wpadł na pomysł aby przejechać na rowerze całą ulice z zamkniętymi oczami. Oczywiście powstał zakład o wykonalność tego czynu. Pierwszy wystartował kolega Jarek na swoim błękitnym Wigry 3. Trzeba widzieć iż nasza ulica kończyła się mostem łączącym ją z drogą główną. Jarek pewnie pokierował swoją maszynę przez większą cześć drogi, problem zaczął się przed samym mostem gdzie zaczęło go "lekko" znosić. Nikt z 5 chłopców nawet nie pisnął, aby ostrzec kolegę, czekając na dalszy rozwój sytuacji. Jak można się domyślić kolega wpadł do rzeki (jakieś 3 - 4m głębokiej) robiąc efektowne salto i lądując w pokrzywach. Na szczęście największym bólem było poparzenie pokrzywami i pęknięta rama roweru. Jarek już nigdy nie przystępował do żadnego zakładu.
***************************************************************************
Mój kolega, w celu zawarcia kontaktów towarzyskich został wysłany na kolonie letnie. Niby nic, tylko, że był najmłodszy, najdrobniejszy i na domiar złego nosił okulary. Szybko stał się obiektem dręczenia najstarszego kolonisty - 16-latka. Kolega mój, pomimo "uszczerbków fizycznych" posiadał chytry zmysł zemsty. Zaraz po wysłaniu przez starszego "kolegę" po tanie wino, odczekał aż ów specyfik zacznie działać. Plan był prosty: uśpionego rozebrał do naga, wokół klejnotów zawiązał sznureczek, drugi koniec do drzwi. Jak to w schroniskach młodzieżowych, drzwi otwierały się na zewnątrz, na korytarz. Niespiesznie udał się do opiekunki kolonii i rozbrajająco "Plose Pani, tam kolega leży i chyba coś mu się stało." Kobitka, biegiem do pokoju i energicznie szarpie za klamkę, a "kolega" w tańcu św. Wita pląsa w kierunku drzwi.
***************************************************************************
Po kilkunastu latach, mój ukochany brat przyznał mi się do czegoś. Mówi: "A pamiętasz jak lubiłaś kwasek cytrynowy? Otwierałaś buzię, ja sypałem z torebki jeden czy dwa kryształki, ty się krzewiłaś i chciałaś jeszcze?" Przy mojej chorobie na "skle-cośtam" dopowiedział mi, że raz niechcący sypnęło mu się więcej kwasku, na co mój organizm bardzo szybko odpowiedział zarzucając wstecznie treść żołądka na dywan. na pytanie mamy, czemu zwróciłam obiad, brat okrutnie zełgał, że kręciłam się na obrotowym fotelu, to i pewnie mi się zrobiło niedobrze...
***************************************************************************
Od małego ciągnęło mnie do ognia, podpalania, spalania, elektryczności itp. Mając lat bodajże 6 czy 7 znalazłem w komórce między narzędziami wtyczkę zakończoną z drugiej strony dwoma gołymi przewodami oraz coś co przypominało lampkę. Wsadziłem wtyczkę do kontaktu z samego rana gdy mama jeszcze spała, a do drucików przystawiłem "lampkę". Grzmotnęło, zaiskrzyło, wybiło korki. Powtórka z rozrywki, 2-3 lata później, zainspirowany opowieściami mojej cioci, która ku przestrodze mówiła jak kopnął ją prąd jako dziecko, wsadziłem do dwóch otworów w gniazdku metalowe łączenia kółeczek z klocków lego, po czym trzecim łączeniem zwarłem pozostałe 2. Rezultat oczywisty. Podpaleń mam dużo na swoim koncie, z reguły niegroźnych. Rozkwit mojej działalności w tej dziedzinie miał miejsce gdy byłem w 8 klasie podstawówki. Chciałem zobaczyć jak pali się woda, więc napełniłem nią umywalkę, na powierzchnię nalałem rozpuszczalnika i wrzuciłem zapaloną zapałkę. Chciałem zgasić ogień lejąc na niego wodę z kranu ale nic to nie dało więc wyciągnąłem z umywalki wsadzając rękę w palącą się wodę (nie rozumiem do dzisiaj dlaczego się nie poparzyłem). Ogień zgasł bo palący się rozpuszczalnik spłynął w rury. Rezultat: czarny sufit w łazience, masa sadzy na meblach w całym mieszkaniu, pęknięta umywalka i kafelki (od gorąca).
***************************************************************************
Był rok 1975. W tych czasach prawo jazdy można było zrobić, za zgodą rodziców, już po ukończeniu szesnastego roku życia. Byłem właśnie takim szesnastolatkiem świeżo po kursie. Niektórzy z was pewnie obruszą się, że szesnaście lat to już nie dzieciństwo. Uwierzcie mi szesnastolatek to bardzo często gorszy dzieciuch od sześciolatka. Tak przynajmniej było w moim przypadku. A było tak. Mój ojciec był lekarzem w małym kilkutysięcznym miasteczku, przychodnia, której był kierownikiem miała "na stanie" sanitarkę - taki samochód by było czym dojechać do pacjenta na domową wizytę. Kierowcy przychodnia nie zatrudniała ojciec prowadził sam. Pewnego razu rodziców nie było w domu więc była okazja na zorganizowanie imprezki. Wraz z kilkoma kumplami wypiliśmy po parę piw czy, też może coś mocniejszego, nie pamiętam już. W każdym razie nawaliłem się jak helikopter, i wtedy wpadłem na pomysł, że jednego z kolegów odwiozę wspominaną wcześniej sanitarką (był z wioski oddalonej o kilka kilometrów). Wiedziałem gdzie są klucze od sanitarki i służbowego garażu, a że była głucha noc to udało się auto wyprowadzić niepostrzeżenie i pomysł został wprowadzony w czyn. Polnymi drogami odwiozłem kolegę do domu. Kiedy wracałem tą samą trasą stało się nieszczęście. Złapałem gumę i czy to ze względu na swój stan, czy też na wyjątkowo trudne warunki (błoto, nierówno, i ciemno), za cholerę nie mogłem podlewarować samochodu. Po kilku nieudanych próbach trzasnąłem drzwiami i na kapciu wróciłem do garażu. Koło było załatwione: Felga pogięta, a z opony we wszystkie strony sterczały druty. Na miejscu już bez kłopotów odkręciłem zdezelowane koło i zastąpiłem je zapasowym, a ruinę zamiast wyrzucić tak by go ojciec nie znalazł umieściłem w miejscu zapasu.

Minęło kilka miesięcy. Już właściwie zapomniałem o przygodzie, kiedy któregoś dnia ojciec przychodzi z pracy i opowiada: "Wyobraźcie sobie, ktoś ukradł koło zapasowe z sanitarki, tylko za cholerę nie mogę zrozumieć po diabła w to miejsce podrzucił jakiegoś zdezelowanego łupa".

Tato zmarł dwadzieścia lat później, ale do końca życia nie powiedziałem mu jak było naprawdę.
***************************************************************************
Swego czasu chyba każdy puszczał kapsle z saletrą. Ja wiedziony pirotechnicznym zapałem postanowiłem użyć zamiast saletry chloranu potasu zmieszanego z cukrem. Wyszło - aż za dobrze bo ten chloran potasu palił się jakby gwałtowniej niż saletra - efektem były części kapsla wtopione precyzyjnie w moje dziecięce paluszki... Od tego czasu chloran potasu paliłem tylko w puszkach wkopanych w piasek
***************************************************************************
Kiedyś miałem żółwia wodnego (zresztą, dalej go mam), którego karmi się mięsem. Jako że jeszcze wtedy żółwik był za mały aby jeść kurczaka, dostawał jakieś suszone świństwo, które unosiło się na powierzchni wody. No i raz dostał za dużo, a ja akurat odkurzaczem śmigam dywan, więc patrzę, że żółwik już nie je, a ja nie chciałem przecież aby w brudnej wodzie pływał. Wsadziłem rurę z odkurzacza do akwarium i zacząłem wybierać te suszone coś (razem z wodą, a co). Gdy mama weszła do pokoju, wszędzie była masa dymu, a ja siedziałem przy odkurzaczu i dziwiłem się że nie działa. O odkurzaczach wodnych w tamtych czasach nikt nie słyszał, chociaż i tak nie wiem czy by to coś zmieniło.
***************************************************************************
1974 rok. Racibórz, woj. opolskie. Mieszkałem tam tylko rok, ale zapamiętam do końca życia. Dzielnie chodziłem wtedy do 1 klasy szkoły podstawowej i mimo, że jako "gorol" nie do końca potrafiłem dogadać się z chłopakami z podwórka, robienie "bydła" wychodziło nam po prostu bosko. Mieszkaliśmy w blokach, w których korki (bezpieczniki) od elektryki do każdego z mieszkań były montowane w skrzynkach na zewnątrz mieszkań, na klatce schodowej. Skrzynki nie wiedzieć czemu nie były zamykane i każdy mógł do nich zajrzeć, jakby czuł taką potrzebę. Taki ceramiczny korek miał wtedy to do siebie, że po rozbiciu go z zewnątrz wysypywał się jakiś magiczny (chyba biały) proszek. Przypadkiem ja i Bercik znaleźliśmy jeden taki zużyty bezpiecznik na podwórku i oczywiście rozbiliśmy go. W środku - rzeczony proszek. Natychmiast doszliśmy do wniosku, ze ten proszek z całą pewnością jest łatwopalny: On MUSI się palić, bo inaczej po co chowaliby go do wnętrza bezpiecznika? Logiczne, nie? Testowanie palności pozostawiliśmy na później, najpierw zajmując się gromadzeniem surowca. A że raz widziałem jak stary wymieniał bezpieczniki w skrzynce na klatce schodowej, to oczywiście sięgnęliśmy do tej skrzynki. Sumiennie porozbijaliśmy bezpieczniki, ale nadal tego proszku było pierońsko mało. No to wyjęliśmy,
porozbijaliśmy i "wysypaliśmy" bezpieczniki z dziewięciu klatek schodowych w trzech blokach. Dorośli wrócili z roboty, chcą oglądać
Mundial, a tu w całej okolicy prądu ani grama.

Pamiętam trzy traumatyczne momenty.
Pierwszy, gdy okazało się, że "magiczny proszek z bezpieczników NIE PALI SIĘ. W ogóle. Ani trochę.
Drugi, gdy sąsiedzi skojarzyli brak prądu ze mną i Bercikiem biegającymi po klatkach schodowych.
Trzeci, gdy dostałem w skórę tak, że chyba tylko cudem przeżyłem, a do tego sąsiedzi słysząc przez otwarte okno moją mękę bili brawo!
Naprawdę nie było!
Będąc dziecięciem (7 może 8 lat) bawiłem się gwoździami w pokoju, a że było świeżo po przeprowadzce do nowego mieszkania nie było o ten materiał trudno.

Jako dziecko o niebywałej inteligencji wsadziłem gwoździa do kontaktu. Z ciekawości oczywiście. Efekt? Zerowy. Zachęcony brakiem konsekwencji wsadziłem drugiego gwoździa do drugiej dziurki od kontaktu. Tym razem przyniosło to efekt w takiej postaci że wywaliło wszystkie korki w bloku, a ja znalazłem się na środku pokoju z małą luką w pamięci.

Zdaje się rok później w tymże samym pokoju szukałem jakiejś metalowej kulki do gry.
Za radą uczynnego kuzyna że pewnie kulka jest na szafie chciałem na nią wleźć wysuwając sobie szufladę. A że biorąc pod uwagę podstawy dźwigni i różnicy w ciężarze zadziałała grawitacja tak że szafa pizgnęła o ziemie z całą zawartością. Do dzisiaj nie wiem jak to się stało że wylądowałem obok niej a nie pod nią. Znaczy prawie bo została mi pod nią ręka i miałem ją potem w usztywnieniu.


Będąc jeszcze w podstawówce postanowiłem jako pierwszy wejść do sali chemicznej. A to dlatego iż zauważyłem jakieś ładne urządzenie ze zbiornikiem wody i kabelkami na biurku nauczyciela. Już wsadzałem łapę aby pochlapać się w wodzie gdy z zaplecza wyskoczył z ryjem na mnie nauczyciel aby nie ruszać. No cóż, miał rację, wcześniej lekcje miała jakaś inna klasa a jej temat to: Przewodnictwo kwasów. (To był stężony HCl a nie woda.)


Zabawa z petardą: wsadzało się taką małą petardę marki „Piccolo” w psią kupkę i uciekało jak najdalej. Krzyki ludzi będących w promieniu 10 metrów były muzyką dla mych uszu.


Kiedy zainstalowali w jednej klatce domofon wszyscy oczywiście mieli ubaw dzwoniąc po ludziach (to był pierwszy domofon na osiedlu który zresztą zepsuliśmy dwa tygodnie później). Moją zabawą było zadzwonienie do kogoś i hasło: „Proszę otwierać, tu smoła, tu smoła”. Do dzisiaj nie wiem skąd mi się taka bzdura wzięła a zabawy skończyły się jak mnie dorwali gadającym bzdury przed domofonem.


Ciąg dalszy zabaw z prądem nastąpił parę ładnych lat później. Będąc już chłopczykiem na etapie liceum byłem w pewnym pomieszczeniu gdzie znajdowały się 2 piecyki elektryczne. Za radą kolegów dotknąłem 2 jednocześnie i... nic się nie stało. Uczynni koledzy poradzili abym dotknął ich jednocześnie, ale nie tykając góry tylko takich bocznych listewek. Efekt? Znalazłem się pod ścianą parę metrów dalej z niezłym wytrzeszczem oczu i włosów.
***************************************************************************
Ulubiona zabawa z moich młodych czasów to wieszanie klosza od lamp na klatce schodowej na klamkach o drzwi sąsiadów. Klamka oczywiście do otworu klosza. Potem to tylko ostry dzwonek do drzwi i w nogi. Druga wersja zabaw z drzwiami to podpalanie gazety na wycieraczce sąsiada. Wersja hard - w gazecie leżała zawinięta kupa. Sąsiad wyskakiwał na dźwięk dzwonka do drzwi, patrzy coś się kopci na wycieraczce. No to trzeba zadeptać płomienie. A potem sprzątanie klatki schodowej i mycie nóg i pranie skarpet.
***************************************************************************
Uczyłem się w tej samej szkole, w której uczyła moja rodzicielka. Kiedyś zrobiła którejś klasie kartkówkę i jak zawsze przyniosła ją do sprawdzania do domu. Wyjątkowo położyła klasówki na koszu na śmieci i wyszła gdzieś. W tym samym czasie byliśmy wpadliśmy z bratem ma pomysł aby zrobić sobie kiełbaski z ogniska. Poza meblami drewna w domu nie było, dlatego postanowilismy zrobić ognisko z papierów jakie znaleźliśmy na śmietniku... Następnego dnia byliśmy bohaterami tamtej klasy..
***************************************************************************
Będąc młodym jeszcze uczniem podstawówki uległem wraz z bratem manii pirotechnicznej. Za wszystkie kieszonkowe jakie mieliśmy kupiliśmy kilo petard. Ale rzucanie ich w trawę było nudne. Wpadliśmy na pomysł wysadzenia w powietrze kilku moich matchboxów (po miesiącu straciłem wszystkie). Na polu znaleźliśmy rondel, którym przykrywaliśmy resoraka żeby później nie szukać resztek po i BUM. Na koniec został nam taki ruski pancerny resorak. I największa petarda jaką w życiu miałem w ręce. Resorak został nabity, petarda odpalona a ja stanąłem na rondlu żeby nam nie odleciał. Jak grzmotnęło to poleciałem z rondlem metr w górę i do dziś mam wrażenie, że gdyby nie ten lot, mógłbym być wyższy o jakieś 10 cm - tak mi wtedy nogi w d*pę wbiło.


Lata młodzieńcze, początki zainteresowania świerszczykami. Wraz z kumplami zabraliśmy z pawlacza w kiblu sąsiada kolekcję pisemek jego ojca. Po czym wpadłem na pomysł udostępnienia rozkładówek szerszej rzeszy znajomych. W tym celu w nocy wspięliśmy się na dach szkoły i na świetlikach przykleiliśmy kilka najperwersyjniejszych rozkładówek. Na następny dzień stanęliśmy na korytarzu i patrzyliśmy w górę na świetliki. Po 10 min cała podstawówka była zebrana pod rozkładówkami. Dyrektorka - dewota złapała jakiegoś niewinnego chłopaka i kazała mu to ściągać po czym drabinka na dach została odcięta.


Każdemu spieszyło się, żeby jak najszybciej wyjść z budy. W mojej podstawówce dzwonek był uruchamiany przez woźną, która to używała go według zegara wiszącego w szatni. Jeden z kumpli odwracał jej uwagę po czym przyspieszaliśmy wskazówki o 5 min na każdej przerwie (zegar był bez szybki). Po 6 przerwach wyszliśmy ze szkoły 30 min wcześniej. Zamieszanie było nieziemskie. Ponoć dzień później był dwugodzinny apel dyrektorki - dewotki na temat tego aktu wandalizmu. Mnie wtedy w szkole nie było.

Kiedyś w wieku może 7-8 lat uwielbiałem "ekstremalną" jazdę na rowerze. Moje osiedle było akurat w fazie budowy, więc miejsc do szaleństw nie brakowało. Tak się złożyło, że pod moim blokiem przedłużano chodnik. Wyznaczono już trasę, która była obstawiona krawężnikami, a w środku wysypany i wyrównany był piach. Widząc to piękne zjawisko nie mogłem się powstrzymać... Za namową kolegi ustawiłem się na końcu odcinka długości może 30 metrów i nabrałem rozpędu moim pięknym rowerkiem o nazwie CROSS (taki z długim siodełkiem - może ktoś pamięta. Pędziłem ile sił w nogach ku granicy płyta chodnikowa - piach. Gdy tylko przekroczyłem próg przednie koło momentalnie wpadło w grząski grunt, a ja torem balistycznym poszybowałem na spotkanie z przeznaczeniem. Po lądowaniu na brzuchu i odzyskaniu oddechu stwierdziłem że chcę zostać pilotem. Jeszcze nie latam, ale kto wie?
***************************************************************************
Mając jakieś jakieś 10-11 lat (mieszkałem w bloku) na topie były zabawy z saletra + cukier. No i pewnego dnia zrobiłem zakupy w spożywczym, zaniosłem do domu, wymieszałem składniki w słoiku i wysypałem na papierze na blat biurka żeby przeschło (wyszło tego z 0,5kg). No i jakże inaczej mogło by być żeby nie zobaczyć jak się to pali ? Więc wziąłem trochę tego na czubek śrubokręta i podpaliłem, owszem paliło się jak zawsze i jak zawsze pryskały z tego iskry na boki i jedna taka iskierka spadła na tą kupę na biurku... Ale była jazda. W sekundę zajęło się wszystko, ja w panice zacząłem to gasić jakimś zeszytem (jak się okazało to był zeszyt koleżanki) i gołymi rękoma. Zgasło równie szybko jak się zapaliło, w pokoju dym, w oczach łzy, myślałem, że się uduszę. W kłębach dymu gdzieś słyszę joby ojca... Po wielogodzinnym wietrzeniu można było obliczać straty: sufit do malowania, czarne firanki, osmalone tapety, dziura wielkości sporego talerza w biurku, zniszczona podłoga + ogromne obrażenia mojej dupy.
***************************************************************************
Miałam wtedy ok. 5-6 lat. Moja ciotka suszyła na podwórzu pranie. Na ogromnych linkach wisiały białe połacie prześcieradeł, powłoczek na pościel, obrusów. Nie wiem co mi strzeliło do głowy. Wzięłam patyczek i maczając go co raz w znalezionym psim odchodzie (a może to były kurze kupy?) zaczęłam malować na wiszących prześcieradłach obrazki. Poniosła mnie wena twórcza i pomalowałam cioci całe pranie. Twórczość nie spodobała się cioci i był ogromny krzyk i raban. Lanie dostała koleżanka z sąsiedztwa, a ja mimo iż minęło ponad ćwierć wieku, mam wyrzuty sumienia.
***************************************************************************
Byłam jako dziecko ciekawa, czy kury umieją pływać. I z moim kuzynem starszym o jakieś 3 lata łapaliśmy te kury i zamach z całej siły, kura lądowała w stawie. Kuzyn jak to facet, czyli głupi jak trąbka poleciał do mamy pochwalić się, że uczymy pływać kury. Oczywiście skończyło się łomotem. Jakoś tak miałam zamiłowanie do drobiu, bo już sama postanowiłam wykąpać pisklęta kurcząt bo nie były białe. Oczywiście potopiłam je. Znowu łomot.
***************************************************************************
Dawno temu w jeszcze w czasach jedynie słusznej ideologii kiedy człowiek był jeszcze w głębokich burakach miałem Mistrza. Mistrz zajmował się pirotechniką: rakiety, petardy, sztuczne ognie i takie tam historie. Pewnego razu po szczególnie udanym zakupie w sklepie chemicznym nafaszerował pustą gaśnicę proszkową ok. 2 kg mieszanki cukru pudru i saletry potasowej. Ponieśliśmy to cudo w pole w pięciu. Na szczęście nie mogłem dostąpić zaszczytu odpalania gdyż za młody i za cienki jeszcze wtedy byłem. Zapalnik był kiepski bo skonstruowany na poczekaniu z ubitej w otworze mieszanki i sypanej po deseczce ścieżki prochowej. Nie chciało odpalić za cholerę. Mistrz kombinował, a my z nudów zajęliśmy się wypalaniem trawy na sąsiednich pagórkach. Po kolejnym podsypaniu lontu i przewianiu przez wiatr chmury dymu Mistrz wydał kolesiowi polecenie: "Fantomas idź sprawdź". Fantomas zaczął się ostrożnie podczołgiwać i ta ostrożność uratowała mu życie. Gaśnica wy**bała z takim hukiem, że w odległych o jakieś 1,5 km naszych domach szyby mocno się zatrzęsły. Malutka dolinka wypełniła się dymem i lecącą we wszystkich kierunkach gaśnicą. Pamiętam fragment wielkości głowy człowieka szybujący na wysokości 30-40 m. Do dziś męczy mnie myśl, że mogliśmy wtedy wyglądać jak drużyna piechoty trafiona pociskiem moździerzowym. Niewiele brakło. Rzuciłem wtedy tę zabawę. Kto mówi, że człowiek nie może dorosnąć w wieku 12 lat?
***************************************************************************
Jeszcze wcześniej mając lat 4 miałem taki oto przypadek. Jest kwiecień śniegi stopniały, ok 3 stopni na termometrze, koło naszego bloku utworzyła się w zagłębieniu ogromna kałuża, ok 0.5 m głębokości. Ja jako syn i brat ratownika wodnego, rozebrawszy się do majtek, dawałem pokazy dla kumpli jak to się pływa. Sąsiad jak mnie zobaczył w tej kałuży zabrał moje ubrania mnie pod pachę i do mojej matki mnie zaniósł. A w domu oczywiście - wpierdolę. Ale to że dostałem w dupę dało efekt w postaci takiej ze miałem tylko lekkie przeziębienie.
***************************************************************************
Kuzyn (czy tam inne rodzinne pacholę) natomiast bawił się kiedyś w kuchni. Gdy dorwał się do grochu, jego babcia szepnęła rodzicielce dzieciaka, żeby uważała, by sobie tego grochu w nos nie wepchnął. Niestety szepnęła zbyt głośno. Matka nie zdążyła nawet odpowiedzieć... A groch im wilgotniej, tym bardziej pęcznieje...
***************************************************************************
Cała akcja wydarzyła się gdy miałem może 7-8 mój brat miał dwa lata więcej. Jak to dzieciaki znudzone wakacyjną monotonią oglądaliśmy sobie nagrane przez naszego dziadka westerny... No, ale kurcze ile można oglądać ta telewizje i postanowiliśmy, że u siebie na osiedlu zrobimy sobie taki mały dziki zachód. Zrobiliśmy lasso z jakiegoś cienkiego sznurka, no niestety nie mięliśmy żadnego rumaka, ale co tam rower równie dobrze go zastępował. Niestety wypadło, że ja obrabowałem bank i uciekałem swoim dwukołowym rumakiem a dzielny szeryf (mój brat) złapał mnie na lasso, miał niezłego cela bo ta linka idealnie odznaczyła się na mojej szyi a ja spadłem z roweru na ziemie. Przez jakiś miesiąc nosiłem ładny i wybitnie powabny strup wokół szyi.
***************************************************************************
Historyjka ma związek z tym że byłem nie jadkiem. Kanapki które mama dawała mi na śniadanie wywalałem... za szafę. Po jakimś czasie w mieszkaniu pojawiły się małe czarne robaczki (tak zwane wołki zbożowe). Nie pomagało na nie gazowanie pokoju (po prostu starsi gazowali w złych miejscach). Mamuśka usłyszała że wołki mogą się zalęgnąć w stolnicy, więc rozwaliła całkiem dobrą stolnicę. W końcu jak się przyznałem i rodzice odsunęli szafę zobaczyli wysoką na jakieś 60 cm kupę spleśniałych, ruszających się kanapek pokrytych piękną i unikalną hodowlą wołków. Obyło się bez łomotu, bo zanim powiedziałem skąd biorą się robaki wymusiłem na rodzicach obietnicę że mi nie wpieprząSmile
***************************************************************************
Mając 10 lat coś mnie podkusiło aby testować palność dezodorantu rozpylanego nad otwartym ogniem. Banalne prawda? Toteż szybko znudziło mi się bieganie po domu z "palnikiem" własnej roboty. Swoje eksperymeta przeniosłem na balkon. Znalazłem pustą butelkę plastikową (!!!) i robiłem następujące czynności (tak wiem po tym co przeczytacie uznacie mnie za sadystę): łapało się muchę ew. inne żyjątko, skutecznie się ją obezwładniało odcinając skrzydełka, pryskało się dezodorantu do butelki (plastikowej podkreślam), następnie wrzucało się do tej butelki owada a zaraz za nim zapaloną zapałkę. Jakże wielkie było moje zdziwienie gdy owadzik padał martwy, a nigdzie nie było widać ognia!!! Toteż napryskałem dezodorantu, wrzuciłem zapałkę i od razu zajrzałem do butelki przez otwór... Dzięki Bogu skończyło się jedynie na spalonych rzęsach, brwiach, lekkim poparzeniu okolic oka i troszkę włosy się zajęły z przodu ale szybko ugasiłem także nie było nic widać.
Mając 11 lat wpadliśmy z kumplami na pomysł zrobienia bazooki. Zapytacie jak dwa 11-latki mogą coś takiego skonstruować? Otóż na podwórku niedaleko szkoły stał trzepak. Ale jakimś cudem pozioma rura będąca "wieszakiem" na dywany była z jednej strony zabetonowana na jakieś 20-30 cm. I to nam posłużyło za broń. Naboje (a w zasadzie rakiety) stanowiły petardy Jumbo! O średnicy ok. 10 cm. I taką petardę się odpalało i ktoś (zwykle ja) musiał ją popchnąć do końca drewnianym sztylem od starej szczotki. Potem ze świstem taka rakietka leciała lotem parabolicznym jakieś 100m i lądowała na trawniku robiąc BUM. Najciekawsze jest to, że ta rakietka musiała przelecieć prze ulice i chodniki! Cała zabawa szła dobrze do momentu w którym postanowiliśmy uszczelnić całą bazooke owijając gazetami petardę. Dzięki temu zabiegowi prędkość wylotowa, kąt padania i odległości lądowania znacząco się zwiększyły. Tak znacząco że nasza rakieta wleciała w bok bloku (11-sto piętrowy blok, z bo ku pokryty falista blachą) robiąc dziurę w metalowym poszyciu budynku i dość dużo hałasu. Tak dużo, że postanowiliśmy uciec z miejsca i popatrzeć co się będzie działo z ukrycia. Chyba ze 30 osób wylazło przed blok i byli święcie przekonani, że to był atak terrorystyczny. My widząc to uciekliśmy do domu i udawaliśmy, że nas nie ma. Ja do dziś się zastanawiam jak nikt nie został ranny.
***************************************************************************
Uwaga obrońcy praw zwierząt proszeni są o opuszczenie poniższego tekstu

Dawno dawno temu gdy miałem na karku jakieś 8 wiosen rodzice kupili mi białą myszkę. Szybko znudziły mi się zabawy typu "zbuduj labirynt" więc wymyśliłem taką oto zabawę. Myszkę kładło się na dużej piłce po czym piłka uderzało się o podłogę. Efekt był taki, że myszka wylatywała do góry niczym wystrzelona z katapulty (czasem nawet odbijała się od sufitu). Celem zabawy było oczywiście jej złapanie. Niestety mimo dwóch osób bawiących się, myszka zazwyczaj miała pecha i lądowała niekiedy np. na kaloryferze. W tym miejscu chciałbym nadmienić, że myszka przeżyła zabawy i zdechła w dość sędziwym jak na to stworzenie wieku 2 lat.
***************************************************************************
Długo praktykowaną przeze mnie i kolegów zabawą była tak zwana przez nas "piłka nożna". Wyglądało to tak, że do kartonowego pudełka wkładaliśmy kamień lub cegłę i kładliśmy to na chodniku przed knajpą. Ponieważ wspomnienia mundialu w Hiszpanii wciąż były żywe w narodzie więc prawie każdy wychodzący po kilku piwach chciał sobie kopnąć leżące pudełko jak najmocniej. Oczywiście nie wiedział, że w środku znajduje się "obciążnik". Prawie każdy delikwent po wykonaniu takiego karnego chwytał się za nogę i leżał na chodniku zastanawiając się co się dzieje. Znalazł się również jakiś następca Bońka, który zawrócił żeby wziąć rozpęd. Po pięknym uderzeniu w pudełko wył z bólu. Wtedy też przekonałem się. że ja tak naprawdę nie mam pojęcia o przeklinaniu.
***************************************************************************
W wieku około 10 lat razem z kolegami wpadliśmy na pomysł zorganizowania wspaniałych zawodów, przy których skoki na bungee to zabawa dla grzecznych dziewczynek. Siedzieliśmy schowani za murem przy osiedlowej ulicy i czekaliśmy na jadący samochód. Zawody polegały na przebiegnięciu przed tym samochodem, a wygrywał oczywiście ten, który przebiegł najbliżej jadącego auta. Skończyło się to w ten sposób, że dołapał nas milicjant (działo się to jeszcze w PRL-u) i złoił dupy pałką. Gdy poskarżyłem się rodzicom że prześladuje mnie przedstawiciel władzy, a oni dowiedzieli się co było powodem tego pałowania to ojciec tak mi poprawił że przez kilka dni miałem problemy z siadaniem.
***************************************************************************
Od najmłodszych lat ja również byłem domorosłym piromanem, wielbicielem łuków, samopałów i innych rodzajów "broni". Moim osobistym asystentem bywał młodszy brat. Pewnego nudnego zimowego dnia, gdy siedzieliśmy w domu z powodu jakiejś grypy, zainteresował mnie program o Indianach z Ameryki Południowej polujących na małpy przy pomocy dmuchawek! Skoro oni mogli, to ja też. Dorwałem cienką rurkę, z igieł zrobiłem piękne lotki zakończone puklami z wełny namówiłem "asystenta" na testy. Wytrzymał tylko jeden strzał w d....! Innym razem, kilka dni przed sylwestrem postanowiliśmy przetestować petardy - rakiety, takie odpalane np. z butelki. Niestety laserowe naprowadzanie nawaliło i rakieta skierowała się na sąsiedni blok oddalony ledwie o 20m.Pech chciał, że na balkonie facet wieszał pranie, tyłem do nas i to jego wybrał los, Rakieta dupnęła koło jego ucha! Musiał się poczuć jak cesarz Franciszek Józef w chwili zamachu na jego życie! Kara nas nie ominęła. Inną "przyjemnością" której oddawaliśmy si ę z kumplem, było podkładanie ładunków z siarki (chyba z korków) na nowo wybudowanej dwupasmówce. Pewnego dnia ułożyliśmy te ładunki na asfalcie(2szt)i skryliśmy się w krzakach! Nadjechały po kolei - autobus, milicyjny radiowóz i drugi autobus, a "miny" wybuchły pod autobusami, omijając milicje. Numer stał się sławny pod blokiem, inni też zaczęli minować jezdnię. Aż jeden kumpel trafił na radiowóz i dostał w konsekwencji kuratora sądowego, przeszedł też badania psychologiczne!!! O saletrze nie piszę, szkoda słów - na szczęście kaleką nie zostałem! Dziś mam 27 lat, ale zeszłego lata miałem jeszcze jedna przygodę - nieplanowaną! Kampiliśmy nad wodą na karpiowej zasiadce, zachciało nam się kawy, tylko palnik coś tak słabo palił! Więc przechyliłem butlę i to był OGIEŃ! Poszedł na 2 m w górę, delikatnie mnie "głaszcząc". Święty Florianie strzeż nas piromanów!
***************************************************************************
Mając tak 5,6 lat z bratem ( o 2 lata starszym) rozpaliliśmy sobie ognisko na dywanie, sama nie wiem, w jakim celu. Potem było manto, ale chyba na niewiele się zdało, bo w niedługim odstępie czasu domowe ognisko zapłonęło na nowo, tym razem na biurku a ja piekłam sobie cukierki.

Kolejne zamiłowanie ogniem dało o sobie znać w ośrodku wczasowym w Stegnie.
Panowała tam plaga mrówek, więc za najodpowiedniejszy sposób pozbycia się ich wybraliśmy dezodorant w aerozolu + zapalniczka. Pomysł może i nie był taki zły, gdyby nie fakt ze domki były drewniane. Stary dostał szału.

Moja kuzynka natomiast miała manie jedzenia. Prawdopodobieństwo tego, że jakakolwiek moneta (ewentualnie guzik, – ale ponoć nie były już tak smaczne) znajdująca się w jej polu widzenia nie zostanie przez nią zjedzona wynosiło 1: 1000. Ciocia naprawdę bardzo dużo jej kupek musiała przeglądać.

Również bazie (kotki) wydały się jej tak bardzo interesujące ze wylądowały w jej nozdrzach, a ona sama u chirurga.

Kolejnym ekscytującym wyzwaniem okazały się kredki świecowe, które wcisnęła sobie i w lewe i w prawe ucho, bez wizyty u chirurga się nie obyło. Dodatkowo samochód był wtedy wielkim luksusem, wiec trzeba było jechać autobusem, ludzie po prostu lali ze śmiechu.
***************************************************************************
Zabawy niepospolite uprawiał w szczenięcym wieku mój ukochany. Jako, że posiadał tatusia pracującego w nielubianych (wówczas i obecnie) służbach mundurowych, na wysokim zresztą stanowisku, miał dostęp do różnych wybuchowych "zabawek", dzięki którym on i jego równie pomysłowi koledzy umilali sobie czas na nudnych koloniach. Zaczynamy wyliczankę.

Niedziele zawsze były najnudniejszymi dniami w całym tygodniu, więc aby urozmaicić sobie senne przedpołudnie chłopcy wybrali się do kościoła (jak to w małych mieścinkach bywa większość tamtejszej społeczności przebywała właśnie tamże). Jeśli sądzicie, że wizytę tę spowodowała niezwykła pobożność naszych kolonistów, to się mylicie. Przebywali oni w szacownym świętym przybytku niespodziewanie krótko, jak bardzo? Otóż tylko tyle, aby wymruczeć kilka słów i pośpiesznie się przeżegnać, po czym wypadli stamtąd czy prędzej, usiedli na ławeczce i czekali. Po chwili z kościoła zaczęli wybiegać trąc oczy zapłakani wierni. Chłopcy też byli zapłakani, z tym, że ze śmiechu - okazało się bowiem, że korzystając z arsenału mojego męża zostawili w kościele kilka granatów łzawiących. Oczywiście cała afera poszła na rachunek władzy walczącej z kościołem.

Jak wiadomo na kolonii musi być zorganizowane ognisko. Jak je jedna urozmaicić? A może by tak wziąć kawałek kloca i ponabijać go pracowicie nabojami pistoletowymi a następnie podrzucić do płonącego wesoło ognia? Zabawa to przecież przednia! Nikomu na szczęście nic się nie stało, ognisko zaś przestało istnieć (przynajmniej jako jednorodna całość).

Ciekawe efekty pirotechniczne zapewnia także butla gazowa dookoła której rozpali się dość intensywny ogień. Dobrze chociaż, że mali piromani się pochowali, bo jak w pewnym momencie odpowiednio podgrzana butla zrobiła BUM, to w ziemi pojawił się dość spory lej, zaś w pniu drzewa, za którym leżał jeden z nich był wbity kawał metalu z rozerwanej butli i to dokładnie na wysokości jego głowy.

Wspomniałam już, że ognisko zostało "nieco" rozniesione, chłopcy więc zobowiązali się do naprawienia szkody i obiecali otoczyć mające na nowo powstać ognisko kamieniami. Przyrzeczenia dotrzymali, nikt jednak nie wiedział, że kamienie przez nich przyniesione pochodziły z samego dna płynącego nieopodal potoku. Tego, co sie działo, kiedy ogień dobrze się rozpalił, a głazy się rogrzały nie przewidzieli chyba nawet sami winowajcy. Efektem wybuchających (tak, tak, dokładnie tak) kamieni był brak szyb w większości domków kempingowych, trzy najbliższe zostały zdemolowane całkowicie. Cud dosłownie, że i tym razem nikt nie ucierpiał, przynajmniej fizycznie.
Swego czasu urządziliśmy sobie na działce u znajomych ognisko - grilla. Spory skład się zjechał, browary leją się strumieniami, wszyscy są wyluzowani a niektórzy aż za bardzo i siedzimy sobie przy ognisku. Tym za bardzo wyluzowanym bowary w puszkach (co w tym przypadku jest ważne) walały się wokół nich. No i jeden (największy luzak) wpadł na pomysł, na to, że chyba tych wszystkich browarów nie da rady wypić albo chciał sobie grzańca zrobić bo to już noc zapadła i chłodno się zrobiło, tak więc jedną puszkę wrzucił do ogniska.
Po paru minutach z ogniska zaczęło ostro syczeć tak więc doszedłem do wniosku że piwko się zagotowało i para sobie radośnie ucieka. Niestety to był błąd, piwko zagotowało się dopiero po chwili. Eksplozja była taka, jak by ktoś wrzucił do ogniska granat. Ognisko zniknęło a w ziemi została tylko dziura. Oprócz naszych twarzy i rąk czarnych od popiołu no i dziur w moim nowym i pierwszy raz założonym sweterku strat większych cudem nie było. Ognisko rozpalaliśmy od nowa.
***************************************************************************
Jak to bywa na ognisku, alkohol leje się niezgorzej ale przychodzi czas na spoczynek, zwłaszcza gdy pora jest późna a do domu się nie chce lub nie ma się siły wracać. Tak było i w tym przypadku a że noce są raczej chłodne to kolega położył się przy ognisku tak aby ogrzać zmarznięte nóżki w nowiutkich bajeranckich adidaskach. Tak też zasnął. O poranku okazało się, że zasnął trochę zbyt blisko ognia co przyniosło taki skutek, że podeszwy z adidasków wesoło sobie spłynęły na ziemię. Powrót do domu był dość uciążliwy.
***************************************************************************
Dzieciństwo był to dla mnie czas wyzwań, nie wiedziałem co to niebezpieczeństwo (dopiero potem zrozumiałem). Wszystko zaczęło się od prezentu - rower marki "Smyk". Był to wielki postęp, przesiadka z 3-kołowca. Nauczyłem się na nim jeździć w 2 dni. Wspominam o nim do dziś z sentymentem gdyż straciłem dzięki niemu kilka mlecznych zębów no i przeżyłem pierwsze zjazdy rodem z BMX`owych pokazów. Tuż po opanowaniu jakże trudnego wsiadania na rower (przy moim imponującym wówczas wieku było to wielkie wyzwanie) pojechałem sam na przejażdżkę wokół bloku. Pech chciał, że szła moja moja sąsiadka i chciałem "zaszpanować". Zacząłem więc do niej machać jedną ręką. Efekt był taki, że straciłem panowanie i uderzyłem z impetem w latarnie tracąc przy tym 2 zęby mleczne. Płaczu i ryku nie było końca. Najważniejsze jednak, że rowerowi nic się nie stało.
***************************************************************************
Trochę później posłużył on do innej zabawy. Ile można jeździć w bloku po korytarzu? Ja i moja starsza o rok koleżanka do znudzenia jeździliśmy tam i z powrotem. Wpadłem więc na genialny pomysł - zjadę klatką schodową na parter (z 2 piętra). Koleżanka oczywiście nie dała się namówić i nawet nie próbowała mnie powstrzymać. Muszę się w tym miejscu usprawiedliwić - zjazd ten był fizycznie niemożliwy. Klatka schodowa zakręcała po drodze 3 razy a każdy z tych zakrętów był węższy od mojego roweru. Skończyło się na zjeździe po dwóch schodkach. Rower stanął w miejscu, ja wyleciałem przez kierownice i uderzyłem bokiem głowy o barierke. Przez kolejnych kilka lat było widać obok mojego prawego oka wgłębienie gdy się uśmiechałem.
***************************************************************************
Ostatnia historia z rowerkiem o której pamiętam miała miejsce przy pewnym baraku. Moi koledzy bawili się tam kopiąc o niego piłkę. Stwierdziłem, że jeżeli przejadę szybko piłka nie ma szans mnie trafić. Myliłem się. Kilka sekund po tym błyskotliwym pomyśle leciałem już niczym Ikar lądujący awaryjnie pod koniec swojej egzystencji. Piłka trafiła w przednie koło, skręciło ono gwałtownie czego efektem było wyrzucenie mnie przez kierownice.
***************************************************************************
Pewnego pięknego dnia postanowiliśmy pojechać Pod namioty w okolice pięknych skałek. Jak to zwykle bywa po paru dniach zaczęło nam się nudzić. Poszedłem z kolegą pozbierać trochę drewna na ognicho i znaleźliśmy starą przerdzewiałą konserwę wojskową. Długo się nie namyślając rozpaliliśmy potężny ogień razem ze znalezioną puszką. Po 15 min. czajenia się w krzakach i oczekiwania efektu, jak pierdo***ło to się wszyscy z całej dolinki zlecieli. Straty: 1 namiot spalony 4 namioty pocięte kawałkami puszki.
***************************************************************************
Młodszym dziecięciem będąc przyuważyłem kiedyś ojca, jak przyniósł z pracy takie malutkie metalowe kuleczki od łożyska. Wyżebrałem parę i w myśl zasady ’grzeczne dziecko się byle czym pobawi’ poleciałem z nimi do kącika z zabawkami. Parę minut minęło, gdy ojciec na hasło "tatusiu, połknąłem kuleczkę" mało mnie ze skóry nie obdarł. Taaak. Matka trzy dni po każdej mojej wizycie na nocniku siedziała z wykałaczką i szukała kuleczki. Po trzech dniach udało nam się wreszcie dopchać do rentgena. Kuleczki nie odnaleziono.
***************************************************************************
Kiedyś i ja miałem czas zabaw pirotechnicznych. Raz dla draki podpaliłem kubeł na śmieci, taki na kółkach. Cały śmietnik był obudowany murem aby nie wywiewało zawartości. Nikt z całego podwórka nie może dojść do teraz co było w kuble wówczas. Zawartość kubła szybko się zaczęła mocno palić i dymić. I nagle pół podwórka stanęło na nogi. Cos tak pierdykło w środku ze ładny kawałek ściany się zawalił. Ogień sam się ugasił od wybuchu.
***************************************************************************
Swego czasu, jakieś dobre "naście" lat temu jakem niekoniecznie jeszcze mądry był, odwiedziłem dziadków. Obiadek, deserek, kawka. Ale nie samym jedzeniem i rozmowami żyje człowiek. Będąc dzieckiem umiejącym znaleźć sobie zajęcie, trafiłem finalnie do kuchni. A w kuchni stał garnek pełen kompotu, zawierający w sobie mnóstwo nieco przymiękłych już owoców. Między innymi jabłka pokrojone w ćwiartki. Było lato, ciepło, więc i okno w kuchni otwarte. I tu wpadł mi do głowy pomysł iście szatański. A może by tak porzucać rzeczonymi jabłuszkami w samochody stojące pod blokiem? Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Za cel wybrałem ślicznego, bo pomarańczowego Żuka, stojącego idealnie pod oknem. Lecz trafić nie było łatwo, bo piętro dziesiąte to już wyższy level i umiejętności celowniczego posiadać należało. Postanowiłem te umiejętności nabyć. Nabywałem tak ochoczo, że po pewnym czasie jabłuszka się skończyły, lecz i Żuk nosił znamiona ostrzału. Chodnik pod blokiem tym bardziej. Wyglądało to jakby ktoś przeprowadził nalot dywanowy na Żuka i udekorował go "musem jabłkowym". Nieco zawiedziony, że czas kończyć tak pyszną zabawę powlokłem się przed telewizor. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie właściciel Żuka, który jakimś cudem doszedł skąd prowadzono "ogień" i pojawił się w drzwiach z pretensjami, efektem czego były solidne ślady od pasa na moim tyłku. Tak skończyła się moja przygoda z owocową artylerią.
***************************************************************************
Były to czasy podstawówki tak może z 5-6 klasa. Byliśmy z kolesiem bardzo głodni. A byliśmy u niego w domu. Otwieramy lodówkę - jest kiełbasa. Ale zimnej rodzice zabronili mu jeść, żeby go brzuch nie rozbolał. A gotowanej nie lubiliśmy. Więc trzeba ją usmażyć. Do dziś nie wiem co nam odbiło, ale uwiązaliśmy do dwóch widelców (takich z plastikowymi rączkami) druty a drugie końce owych drutów wsadziliśmy do gniazdka. Widelce w kiełbasę. Po niespełna 3 sekundach była pięknie usmażona. Ale to była moja porcja. Jeszcze pozostała do usmażenie porcja kolegi. Była większa, więc postanowił potrzymać ją dłużej. Pech chciał, że na video Rambo czy tam inny Rocky zaczął mocno szaleć, a film wciągnął. I to na tyle, że do kuchni nie dało się wejść przez 2 dni (unosił się tam straszny fetor spalonego mięsa, jakby kogoś na krześle elektrycznym spalili).

Oczywiście wpiernicz dostaliśmy po równo za zniszczenie talerza i tak deficytowej rzeczy jaką była wtedy kiełbasa zwyczajna...
Gdy miałem z 8 lat a mój brat 10, poszliśmy z bratem do piwnicy po ziemniaki, ogórki i coś tam jeszcze. Wszystkie rzeczy już nabraliśmy, ale przed wejściem do piwnicy, na korytarzu stał duży karton wielkości lodówki.W piwnicy znaleźliśmy paczkę zapałek, więc postanowiliśmy się zabawić. Zaczęliśmy na zmianę wrzucać do kartonu po zapalonej zapałce i patrzyliśmy jak fajnie gaśnie...
Gdy któraś z kolei zapałka nie zgasła i karton zaczął się fajczyć, szybko zamknęliśmy piwnicę i pobiegliśmy do domu.
Po kilku minutach przybiega sąsiad, że piwnica się pali. rodzice pobiegli gasić.
Po powrocie rodzice pytali się nas czy widzieliśmy, że się pali, a jak powiedzieliśmy, że TAK. Następnie zapytali dlaczego nie powiedzieliśmy - odpowiedzieliśmy, że się baliśmy. Myślę, że rodzice się domyślali, że to nasza sprawka, ale obyło się bez lania.
Efektem zabawy były spalone trzy drzwi do piwnicy (sąsiad swoje musiał wymienić). Mam nadzieję, że on tego nie czyta, jeśli się mylę, to przepraszam...
***************************************************************************
W chwilach wolnych dziadek zabierał mnie na spacerek do niezbyt oddalonego parku. Zwykle kończyło się tym, że ja byłam na drzewie, a dziadek czekał na mnie na dole. Któregoś razu nie zechciało mi się się zejść. Dziadek postanowił mi w tym dopomóc. Niestety widać albo ja tak wierzgałam, albo dziadek mną źle manewrował - koniec końców miałam rozdarte getry na tyłku. Poszłam tak do domu babci. Ale nie chcąc, aby wszystko skończyło się zwaleniem winy na mnie, od progu rzuciłam się do babci z płaczem, wrzaskiem i zgrzytaniem zębów:
- Baaaaaabciuuuuuuu....Dziadek mi spodnie podaaaaarł.....
***************************************************************************
Jako jeszcze mniejsze dziewczę miałam zapędy, aby bić się ze starszym o 2 lata braciszkiem… Z powodów dość oczywistych nigdy mi się to nie udawało… Więc pewnego pięknego dnia, po kolejnym nieudanym ataku na brata wyleciałam podwórko i usiadłam na samiuśkim środeczku zanosząc się od płaczu…Cała rodzina zaalarmowana wrzaskiem zleciała się i poczęła wypytywać o co idzie. Odpowiedź była treściwa:
- Bo Wojtek nie dał się poooooobić!!!!!
***************************************************************************
Mój dziadek praktykował smołowanie dachu smołą, a nie pacianie go jakąś smołopodobną mazią. Któregoś razu dziadek przygotował smołę i postawił ją w najdalszym kącie zagródki. Ja zajęta poznawaniem świata i okolic odkryłam wielka beczkę z "czymś". To "coś" należało zbadać możliwie jak najdokładniej. Więc zanurzyłam obie łapki w smole. Przerażona efektem doświadczenia oznajmiłam donośnym wrzaskiem światu, że coś poszło nie po mojej myśli i pognałam na poszukiwanie Mamy, by po drodze przebiec przez kuchnię i pokój oznaczając szlak szaleńczego biegu smolistymi plamami...
***************************************************************************Gdy chodziłem jeszcze do podstawówki, tak mniej więcej 4-5 klasa bardzo często chodziłem bawić się do kumpla u którego rozbudowywali dom (mieszkamy w domkach jednorodzinnych). My, jako bardzo pomysłowi chłopcy znaleźliśmy na tej budowie coś takiego do wciągania różnych rzeczy na piętro (kołowrotek?). Oczywiście postanowiliśmy zrobić z tego użytek, dlatego też do liny przywiązaliśmy takie duże, metalowe wiadro po farbie, nakładliśmy do niego różnego gruzu i kamieni. Szybko nam się znudziło podciąganie i opuszczanie tego wiadra więc jak zwykle mnie coś podkusiło i zacząłem przebiegać pod tym wiadrem. Niestety, kumpel z braku sił nie utrzymał wiadra i z wysokości mniej więcej 3 metrów wiadro pełne gruzu spadło mi na głowę. Gdy odzyskałem przytomność właśnie nieśli mnie do samochodu w celu zawiezienia mnie na pogotowie. 7 szwów na czubku głowy. Do dziś nie wiem jakim cudem to przeżyłem i co mnie podkusiło, żeby włazić pod to wiadro.
***************************************************************************
Jako dziecko (9 lat) byłem raczej spokojny , od czasu do czasu nachodziła mnie chęć działania pożytecznego co by być pochwalonym przez rodziców (niestety 2 lata później przestałem być jedynakiem i dziś już mam normalną psyche) . Pod wpływem bajki "Kapitan Planeta" w której chodziło mniej więcej o to aby utrzymać na świecie porządek , chcąc ochronić naszą kochaną atmosferę przed okrutnym freonem z lodówki , starałem się zawsze zamykać okno w kuchni . Pewnego dnia gramoląc się na krzesło z niemałym trudem lecz pełen radości zamknąłem okno , co zostało skwitowane głośnym okrzykiem rodzicielki "NIEE!". Nadal nie rozumiejąc, o co chodzi usłyszałem nagle głuche "łupp" które doleciało z dołu (blok , 3 piętro) . Każdy kto wtedy wychylił głowę przez okno miał okazje zobaczyć pognieciony garnek bigosu o średnicy 40 cm , który leżał 20 cm od zaparkowanego nieopodal samochodu .
***************************************************************************
W młodych latach mego życia jeździłem do babci która miała kuchnie kaflowa. Uwielbiałem na niej gotować, a to w kapslach, a to w wieczkach od słoików. Brało się kapsel dolewało wody i sól mydło, wszystko fajnie bulgotało ale zawsze miałem bure z powodu zaświnionej płyty.
Pewnego razu poszliśmy na spacer i znalazłem kilka ładnych dużych mokrych kasztanów. Wyjeżdżając od babci wrzuciłem je do kuchni. Efekt? Wielki huk, cały popiół w kuchni , babcia, prawie zawał.

W latach 80-tych dostałem samochodziki, które ścigały się po torze. Był to rarytas, ale jako młody elektryk bawiłem się zasilaczem PIKO i dałem za duże napięcie. "pistolety" do kierowania prędkością zaczęły się grzać, wiec pierwsze co zrobiłem ( z moim zdolnym kolegą), to włożyłem je do wody: Bardzo się zdziwiłem, że woda się zagotowała, wiec jak się gotuje to super. Sprawdziłem i znalazłem większa cewkę i zaczęła się zabawa. Oczywiście pierwsze co, to wsypałem tam soli. Pięknie się gotowało, ale do czasu, po pewnym czasie przestało się gotować. Zły wylałem "wywar" za okno, na daszek nad klatka. Po tygodniu daszek zmienił kolor na różowy, później był zielony, żółty i brązowy a na koniec pojawiła się rdza. Okazało się, że zrobiłem kwas solny.

Ostatnia krotka historia dotyczy mojej zabawy z samolotami papierowymi.
Z filmów wiedziałem, że kiedy samolot bojowy czasami dostaje rakietą to w płomieniach spada w dół. Podobało mi się to, więc zrobiłem samolot z papieru podpaliłem i wywaliłem za okno. Samolot po łuku wleciał do sąsiada piętro niżej do domu i na dywanie dokończył żywot. Pilot się katapultował.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
RiCkA
Grzesiek's f(r)iend
Grzesiek's f(r)iend



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 4/6
Skąd: MoŚcIcE 100% UnIa

PostWysłany: Wto 17:32, 20 Gru 2005    Temat postu:

Ooo... zabawy pneumatyczne się pojawiły Very HappyVery Happy RiCkA siem bierze do przeszukiwania Very HappyVery Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kinqa
Miotacz postów
Miotacz postów



Dołączył: 21 Kwi 2006
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Zbylitowska Góra

PostWysłany: Sob 16:49, 22 Kwi 2006    Temat postu:

nie no opowiastki super...najlepsze z plonaca gazeta z niespodzianka na wycieraczce sasiada Very HappyVery Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Olka
Trzeci bliźniak
Trzeci bliźniak



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 523
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: " z zadupia panie :P"

PostWysłany: Nie 7:10, 23 Kwi 2006    Temat postu:

jak mi sie zachce to dodam następne xD

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
RiCkA
Grzesiek's f(r)iend
Grzesiek's f(r)iend



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 4/6
Skąd: MoŚcIcE 100% UnIa

PostWysłany: Nie 21:49, 23 Kwi 2006    Temat postu:

A jaq znam życie, to Ci się nie zachce, więc na następne zabawy nie mamy co liczyć Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Olka
Trzeci bliźniak
Trzeci bliźniak



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 523
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: " z zadupia panie :P"

PostWysłany: Pon 6:56, 24 Kwi 2006    Temat postu:

Jeszcze się zdziwisz Razz czekam aż mnie natchnieie najdzie

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Olka
Trzeci bliźniak
Trzeci bliźniak



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 523
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: " z zadupia panie :P"

PostWysłany: Pon 18:02, 24 Kwi 2006    Temat postu:

Był to ostatni dzień przedszkola. Było ciepło więc przedszkolanka puściła nas na plac zabaw. Bawiliśmy się i w ogóle jak to dzieci. Mnie i takiemu jednemu mojemu przyjacielowi (zdaje się że był tam jeszcze taki jeden ale nie jestem pewien wiem że byliśmy w dwójkę i ktoś jeszcze) zabawy na drabinkach i zjeżdżalni więc postanowiliśmy zorganizować sobie jakąś szałową zabawę. W naszym przedszkolu nie można było robić samolocików z kartek, których przeznaczeniem była możliwość pomalowania sobie na nich. Postanowiliśmy podprowadzić kilka i zrobić z nich samoloty, które miały poszybować na ulicę. Znaleźliśmy miejsce w którym nie było wysokiego żywopłotu a zza ogrodzenia widać było drogę i targowisko po drugiej stronie jezdni. Gdy ktoś szedł rzucaliśmy mu samolocik przed głową lub pod nogi. Czasem rzucaliśmy na zmianę podbijając rekordy odległości. Kiedy skończyły się samolociki mój przyjaciel spytał się mnie "Czym będziemy teraz rzucać?". Ja po chwili powiedziałem dla żartów "Może kamieniem". Mój kolega nie wziął tego jako żart tylko nic nie mówiąc zniknął na chwilę i przyniósł tak wielki że ledwo mieścił się w garści przedszkolaka i rzucił ni z całej siły pech chciał, że właśnie jechał tą drogą samochód prowadzony przez ojca koleżanki z tego samego przedszkola (dodatkowo do tej koleżanki się oboje zalecaliśmy a jej ojciec jechał tą drogą specjalnie do przedszkola aby ja odebrać). Kamień uderzył mu prosto w przednia szybę. Jak łatwo się domyślić kierowca przyszedł do przedszkola po córkę i przy okazji wskazał nas palcem. W domu miałem "nieprzyjemną" rozmowę i jeszcze bardziej nieprzyjemne spotkanie z pasem ojca. Na szczęście z samochodem było wszystko OK.
***************************************************************************
W 5 - 6 klasie podstawówki naszedł mnie okres zabawy mieszaniną saletry i cukru.
Była to połowa lat osiemdziesiątych. Z cukrem i saletrą nie miałem problemów. Ojciec prowadził cukiernię, a ojciec kolegi małą masarnię, więc z kolegą ciągle wymienialiśmy się tymi surowcami. Po kilku drobnych zabawach w stylu bączków z kapsli, czy wulkanów, postanowiłem zabawić się extra.
Była ku temu okazja. Rano wyjechali rodzice na cały dzień, zostaliśmy ze starszym bratem sami w domu. Od razu przystąpiłem do roboty. Na kuchennym stole, zacząłem mieszać na rozłożonym wielkim papierze mieszankę w ilości ok. 10 - 15 kg. Miałem tym napełnić kilkanaście pustych dezodorantów (do strzelania z moździerza własnej roboty). Bo zamieszaniu surowców, bez zastanowienia postanowiłem sprawdzić jakość palenia się saletry, poprzez podpalenie próbki odsuniętej na brzeg papieru. Próbka zapaliła się szybko, a reszta saletry jeszcze szybciej od palącego się papieru. Akcja rozwinęła się błyskawicznie. Saletra zaczęła bryzgać na wszystkie strony, niszcząc wszystko dookoła. W gryzącym dymie praktycznie nic nie widzieliśmy. W akcie desperacji pociągnąłem za resztkę papieru ściągając wulkan na podłogę, na dywan leżący na gołymleonie. Podłoga zaczęła się palić ogniem piekielnym. W końcu brat złapał za wielką miskę z jakimiś pomyjami stojącą w zlewie i przygasił ognisko. Resztę dogasiliśmy jakimiś szmatami. Po wstępnym wywietrzeniu mieszkania, ukazał się nam przerażający widok. W stole wypalone ogromne dziury, sufit i ściany szare w czarne kropki, dywan spalony, gołyleon też, deski pod gołymleonem nadpalone, wszędzie smród spalenizny. Pech chciał, że rodzicom zepsuł się samochód i to kilkanaście km od domu, więc po prowizorycznej naprawie postanowili wrócić do domu. Miałem taki wp**dol, że przez kilka dni miałem problemy z siedzeniem...
Mój chrzestny za dziecka bawił się z córką sąsiadów we fryzjera. Dziewczynka ponoć miała bardzo długie i gęste włosy. Wszystko by było ok, gdyba nie zachciało mu się farbować/umyć jej włosów z wykorzystaniem do tego smoły Very Happy Cóż, możliwe że dziewczyna byłą prekursorką subkultury łysych, po pozbyciu się kłopotliwej fryzury Razz
***************************************************************************
Dzieciństwo mojego taty także było niczego sobie. Będąc na wakacjach z moim wujkiem nazbierali podczas wczasów z rodzicami na Helu (byłą tam baza wojskowa) kilka niewielkich spadochronów, na których zrzucało się zaopatrzenie. Wszystko by było normalnie - wiadomo dzieci bawią się i zbierają różne badziewia, gdyby nie fakt, że wykorzystywali później te spadochrony w dość "nietypowy" sposób.
Mianowicie wsadzali z kolegami mojego wujka (3 lata młodszy od ojca) na rower, kazali mu jechać z górki najszybciej jak się da, po czym otwierali mu spadochron, który wcześniej założyli mu na plecy. Efekty tych eksperymentów są łatwe do przewidzenia.
***************************************************************************
Któregoś dnia kiedy nam się już znudziło strzelanie do siebie wodą ze strzykawek znalezionych na śmietniku pobliskiego pogotowia ratunkowego, postanowiliśmy zobaczyć co tam staruszkowie mają pochowane w szafach. Podczas przeglądania barku ujawniliśmy całe stado półlitrowych butelek z napisem spirytus. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdyby ktoś nie rzucił hasła: Ciekawie jak to smakuje? A że osiągnęliśmy wiek dociekliwy to ja (jako gospodarz) i jeden z kumpli (co by zapewne nie było mi smutno samemu i nie pił do lusterka) postanowiliśmy poświęcić się dla dobra nauki i odbyć ten pierwszy "lot" w nieznane. Ja wziąłem jedna flaszeczkę kolega drugą i odkręciliśmy nakrętki. Ponieważ nieznane nam były jeszcze zasady kulturalnego spożywania tzw. napojów wyskokowych, dlatego też poszliśmy na skróty i pociągnęliśmy po solidnym łyku z gwinta! Co się działo w moim gardle i przełyku to nie będę opisywać, ale powiem tylko tyle, że dziękowałem później Bogu i Partii za to, że w moim mieszkanku była kuchnia i łazienka dzięki czemu z kumplem nie pozabijaliśmy się walcząc o dostęp do kranu z wodą!!!
Przez pozostały dzień nie pijący koledzy jak przystało na prawdziwych naukowców chodzili za nami i spisywali na karteczkach wszystkie nasze poczynania. W szkole się hihraliśmy "jak głupki jakowe", ale nikt się nie pokapował dlaczego. Butelki uzupełniliśmy wodą (o zgrozo! prosto z kranu! Mam nadzieję że zostanie mi to wybaczone w czyśćcu! Za co po jakimś czasie mój biedny niewinny tatuś dostał szmatą od mamusi po głowie (i tak nie powinien narzekać bo zawsze mógł przecież dostać wałkiem) jako jedyny podejrzany o skryte "uprowadzenie" spirytusu i "zniszczenie" jego przy pomocy kolegów w swojej bardzo "tajnej" piwnicy.
***************************************************************************
Kiedy byłem mały, zawsze bawiłem się w rakietę. Siadałem w rogu pokoju i wkręcałem się że wieżowiec to rakieta. Była to jedna z moich ulubionych zabaw. Ładnych parę lat później, kiedy miałem już ze 13 lat i zaczynałem palić papierosy, nieświadomy tego co robię prawie udało mi się na prawdę zamienić blok w rakietę. Kiedy rodzice byli w domu, a ja mały nałóg musiałem sobie zapalić, to otwierałem klapkę od rur od pionu w łazience, gdzie powietrze idealnie zasysało dym. Pewnego dnia, kiedy rodziców akurat nie było w domu postanowiłem dogłębniej zbadać nieco tajemnicze miejsce jakim były rury od piony w łazience. Zauważyłem tak wielką wuchte różnych śmieci, patyczków od uszu, kiepów, chusteczek, papierków. Spojrzałem na to i nagle włączył się mój piromańsko-szatański zmysł. Wziąłem szybko jakaś chusteczkę, podpaliłem ją i nie mogłem przy tym silnym wietrze przechodzącym przez szyb zapalić śmieci, które były na dole. Wkurwiłem, się i stwierdziłem ze to głupie. Wyrzuciłem końcówkę fajki. do szybu i poszedłem w długą. Oglądałem sobie telewizor. Po około 20 minutach przyszła mamuśka. Weszła do łazienki i słyszę jak mnie woła. Wiedziałem że w tym głosie jest coś nie tak. W łazience poczułem smród czegoś palonego, w ogóle było pełno dymu. Mamuśka węszy, węszy i wyszła, zjebała mnie że znowu coś paliłem. Po jakiś 2 minutach powiedziałem że idę siku, w rzeczywistości jednak wiedziałem że coś się tam zapaliło. Otworzyłem rury od pionu i zobaczyłem strumień gęstego dymu. W ogóle ten dym się tak fajnie świecił co oznaczało że się mocno pali. Mamuśka usłyszała że coś tam robię no i wparowała. Mama zaczęła na mnie ostro krzyczeć, ale kiedy zobaczyło piekło w szybie, to przestała krzyczeć i zaczęła się drzeć. Szybko zaczęliśmy to gasić. Na szczęście się udało. Spojrzałem zgliszcza i zobaczyłem stopiony licznik i mocno przypalone rury od gazu. Generalnie oznaczało to że jeszcze kilka minut i blok wyleciałby w powietrze jak rakieta.
***************************************************************************
Chyba każdy młody "mężczyzna" był choć raz w życiu pirotechnikiem... Na moje nieszczęście jednym z przyjaciół z podwórka był zapalony (hue, hue) piroman a do tego syn milicjanta. Pomijam zabawy z saletrą - wybuchające w rękach przerywacze i "orzełki" z nadmanganianem potasu szybko się nam znudziły - brakowało efektów. Kumpel ów dowiedział się od ojca któregoś dnia, że w lesie nieopodal jakiś grzybiarz znalazł był duże pudło z amunicją karabinową z czasów wojny, co zabezpieczyła milicja (do dziś nie wiem dlaczego nie przyjechali saperzy). Koniec końców nadgryziona zębem czasu metalowa skrzynka wylądowała w piwnicy. Cóż było robić? Najpierw wzięliśmy sobie kilka nabojów, żeby sprawdzić, czy sam ogień wystarczy, żeby strzelały. Wystarczył. Później kumpel powiedział, że zrobi granat. Metoda tradycyjna - pusty muchozol, dziurka, napełnianie do pełna. Całość położyliśmy na kupie gazet pod ścianą komisariatu a po podpaleniu schowaliśmy się za drzewa (pod komendą były piękne lipy). Wiele huków pamiętam, ale ten był... Niepowtarzalny. Zbiegł się z alarmem na posterunku, rykiem strażackiej syreny i łomotem walącego się tynku ze ściany. Najwyraźniej tynkarze nie przyłożyli się do roboty (nie tak, jak my). Do dziś, kiedy odwiedzam rodzinną miejscowość z dumą pokazuję znajomym widoczną dobrze, znacznie jaśniejszą plamę na budynku, teraz już policji. Sięga pierwszego piętra. wpierdolę oczywiście był równie niezapomniany.
***************************************************************************
W okresie burzliwego dojrzewania i eksperymentów różnego rodzaju wraz z kumplem często odwiedzaliśmy pomieszczenie w piwnicy tzw. ’klub’ Była to zwykła pralnia przerobiona na pomieszczenie do wspólnego spędzania czasu. Jako że wiek ten charakteryzuje się bardzo bujną wyobraźnią również słuchową, często dochodziły do nas przedziwne odgłosy dochodzące z pozostałej części piwnicy, których po prostu zaczęliśmy się bać. Ale od czego jest młodzieńcza pomysłowość! Znaleźliśmy kabel elektryczny który postanowiliśmy podpiąć do zasuwy za którą zazwyczaj chwytali ludzie wchodzący do nas do ’klubu’. Jednakże nową broń wcześniej postanowiliśmy przetestować. Po włączeniu jednego końca do gniazdka drugi przykładaliśmy do znajdujących się w naszym klubie metalowych sanek. Jakież było nasze wielkie zaskoczenie połączone z radością gdy kabel po zetknięciu z sankami wydobywał piękny pokaz ognia. Skutkiem ubocznym był niestety chwilowy brak prądu, jednakże po jakiejś chwili prąd do nas wracał i znów powtarzaliśmy eksperyment. I tak kilka razy kontynuowaliśmy przepyszną zabawę. Tego samego wieczoru, już w drodze powrotnej do mieszkania spotkaliśmy naszego sąsiada. Jakiż wspaniały potok przekleństw wydobywał się z jego ust gdy opowiadał nam historię ileż to razy dziś wybijało korki elektryczne na klatce schodowej i ileż razy musiał on te korki wymieniać!
***************************************************************************
Byłem bardzo głodny, a że bardzo lubiłem omlet postanowiłem go sobie przygotować. Składniki mniej więcej znałem (chyba mniej niż więcej). Wiec jako zaradny chłopiec wyjąłem z lodówki jajka, z szafki wyciągnąłem mąkę i cukier. Zacząłem przyrządzać swoją ulubioną potrawę. Zapytany co robię mieszając na dywanie mąkę cukier i jajka odpowiedziałem niewinnie:
- Łomlet...
***************************************************************************
Kiedyś jak byłem mały, sam nie wiem ile lat wtedy miałem, byłem ze swoimi rodzicami i rodzeństwem na wsi u rodzinki. Wiecie te klimaty, krówki, kozy, kury, indyki no i oczywiście nieodłączny wielki, straszny pies na łańcuchu. Pies ten mnie tak przerażał że jak tylko podchodził to ja uciekałem, znalazł sobie bydlak zabawę bo pamiętam że tak było za każdym razem kiedy pojawiałem się w jego polu widzenia. No i kiedyś stało się tak że go nie przyuważyłem, ten podbiegł rzucił się na mnie ale nic złego mi nie zrobił, ja w ryk do rodziców że mnie pies gryzie, a oni na to żebym go ugryzł też. Kiedy już się uspokoiłem i wyszedłem z domu słychać było tylko wielki pisk psa a po moim powrocie do domu rodzice usłyszeli jedno słowo - Już.
Pies do późnej starości omijał mnie szerokim łukiem.
***************************************************************************
Moja żona w młodości bawiła się z bratem w taki mianowicie sposób, że stawali w przeciwległych końcach pokoju, biegli w swoją stronę i zderzali się głowami... Zabawa trwała do momentu w którym jedno z nich padało znieczulone....
***************************************************************************
Kiedyś mając lat 7 w czasie świąt Wielkanocnych a dokładniej w Wielką Niedziele udałem się wraz z rodziną do babci. Jak to bywa cała rodzina zajęta rozmową i dyskusją na różne tematy, które mnie małego chłopca zbytnio nie interesowały. Znudzony postanowiłem wyjść na podwórko. Tak się złożyło że znalazłem zapałki troszkę namoknięte. Wielce ucieszony zacząłem zapalać i rzucać tymi zapałkami gdzie popadnie. Jedne się zapalały inne nie. Pech chciał że jedna z zapałek wleciała do komórki pełnej węgla i drzewa. Okazało się że zapałka odpaliła. Spanikowałem ponieważ komórka była zamknięta a przez małe, wąskie, wysoko umieszczone okienko nie mogłem nic zrobić. Uciekłem na górę (dom jednorodzinny dwupiętrowy-komórka pod schodami wejściowymi) udając że nic się nie stało. Po jakiś pięciu minutach ktoś zauważył dym. Co się okazało palił się cały węgiel w komórce. Na szczęście przytomna i liczna wtedy rodzinka chwyciła szybko za wiadra i ugasiła w porę ogień. Niestety nikt mi nie uwierzył że to nie Ja.)
Kiedyś zauważyłem, że jeśli zdejmie się tą metalową osłonę z zapalniczki (chodzi o te kolorowe jednorazówki) to można bez ograniczeń manipulować zaworkiem. I zacząłem otwierać tenże zawór i przekształcać zapalniczkę w miotacz płomieni. w końcu jednak zawór przestał w ogóle blokować wydostawanie się gazu na zewnątrz i powstała mała fontanna gazu, którą ja oczywiście podpaliłem. Skutek był taki, że moja dłoń zamieniła się w pochodnię. W celu ratowania jej, odrzuciłem natychmiast ognistą kulę, która spadła prosto na rozścielone łóżko. Jedynie moja bohaterska postawa i rzucenie się własnym ciałem na ten ogień uratowało pościel.
***************************************************************************
Innym z kolei razem byłem u koleżanki (to już całkiem niedawne czasy - człowiek stary a dalej głupi) i chciałem pokazać jej jak zrobić fajerwerka z kamienia z zapalniczki (dla niewtajemniczonych: jak się wyjmie z zapalniczki kamień, podgrzeje go do czerwoności i mocno pstryknie to on się roziskrza i tak leci jak kometa). Jak powiedziałem tak zrobiłem, koleżance się nawet podobało, tylko nie przewidziałem, że jak taki kamień wyląduje na parkiecie to zrobi dziurę...
***************************************************************************
Pacholęciem będąc lubiłem wdrapywać się na różne mniej lub bardziej nadające się do tego konstrukcje. A była budowa w okolicy. I stały na niej prócz wspaniałych stosów cegieł (łatwizna) kozły murarskie, wysokie, z nieheblowanych desek zbite. Kusiły. Podjąłem wyzwanie, a lat miałem 5 najwyżej. Jak można było przewidzieć; szczyt jednego z kozłów zdobyłem, ale z braku doświadczenia drogi powrotnej nie przemyślawszy w ekspresowym tempie z ziemią na powrót się przywitałem. I tu - ilekroć sobie to zdarzenie przypomnę - nachodzi mnie zdziwienie, którego jako brzdąc nie doświadczyłem. Spadłem z wysokiego kozła na podłoże dość twarde i nierówne, pokryte zastygłymi wylewkami resztek z betoniarki. Spadłem, a właściwie zanurkowałem twarzą do przodu. Ręce zostały gdzieś z tyłu. A efekt? Jedynie niewielkie rozcięcie tuż pod nosem. Sam nos, podobnie jak czoło, broda i reszta twarzy nienaruszone i - o ile pamiętam - nawet nie byłem nadmiernie wybrudzony. Na tyle, na ile może nie być wybrudzony wszędzie go pełno pięciolatek buszujący po placu budowy.
***************************************************************************
Jak byłam mała razem z bratem i całym rodzeństwem ciotecznym (razem 6 osób) postanowiliśmy zrobić pułapkę na babcie. Najlepszym miejscem była ścieżka do lasu, którą babcia chodziła wyrzucać śmiecie na śmietnik. Pułapkę budowaliśmy długo, bo babcia wcale nie chciała w nią wpaść, więc codziennie dawaliśmy ulepszenia. Tak jak z początku był to jedynie dół zakryty gałęziami i liśćmi, po kilku dniach został wypełniony wszystkim na co genialne dzieci wpadły, m.in. puszka starej farby wyciągnięta od dziadka z szopy, jajka wykradzione od babci z lodówki, ale żeby było ciekawej każde z nas się tam załatwiało, żeby lepiej śmierdziało jak już babcia wejdzie. Babcia w końcu wpadła w naszą genialną pułapkę na nieszczęście nasze stało się to tuż przed tym jak wyszykowana w nowy płaszcz wychodziła w niedziele do kościoła na msze ... oj było lanie Smile)
***************************************************************************
W wieku niewiele ponad trzech wiosen, rodzice zafundowali mi oraz moim starszym siostrom całodzienny wypad do chorzowskiego wesołego miasteczka. Było cudownie! Zamek strachów, gabinet krzywych luster, jakieś ogromne zjeżdżalnie, karuzele, DIABELSKI MŁYN (dla niewtajemniczonych: wysoki na kilkanaście pięter. Ponoć jeden z najwyższych)... Właśnie przy tej ostatniej atrakcji niewiele brakowało, abym już nigdy do domku ukochanego nie wrócił. Wtedy miałem całkiem poważny lęk wysokości. Do dziś mi przeszło, ale wtedy... Wsiedliśmy do jednej z gondoli: rodzice, dwie siostry ja i kilku nastoletnich chłopaków. Jedziemy coraz wyżej, a ja w przerażeniu nie jestem w stanie nawet palcem kiwnąć. Na dodatek przy pierwszym okrążeniu diabelskiego koła zatrzymywano je co chwila, aby inni wsiadając na diabelski młyn, mogli także zażyć dawkę adrenaliny. Jakoś tak się stało, że kiedy byliśmy na samej górze zatrzymano nas na dłużej, czyli na jakieś dwie minutki. Moje przerażenie sięgało zenitu, a w spomnieni koledzy, którym wrażeń było mało zaczęli przy pomocy kółka obracać zawieszoną gondolę. Mało tego! Zaczęli nią huśtać! Tego już moje nerwy nie zniosły! Wstałem, podszedłem do drzwiczek, i ze stanowczym, wyrażonym głośno postanowieniem: "wysiadam" otworzyłem je... Zrobiłbym to naprawdę. Oj! Dłuugi byłby to kroczek. Później tylko pościerać z asfaltu, bo nie byłoby czego zbierać. Na szczęście tata zareagował, złapał mnie, posadził na kolanach i do końca przejażdżki mocno trzymał. Od razu poczułem się bezpiecznie. A koledzy jakoś tak dziwnie wystraszeni sztywno siedzieli. Czyżby lęk wysokości?
***************************************************************************
Kiedyś wraz z sąsiadem wpadliśmy na pomysł robienia "wodnych bomb". Zaczęło się od baloników z wodą. Dwóch gówniarzy + balonik + woda + 7pietro + niczego nie podejrzewający przechodnie = kupa zabawy... Po balonikach nadszedł czas na woreczki, a potem już z grubej rury - ogromne kilkunasto litrowe wory na śmieci (tak ze 3-4 worki żeby nie pękły).
Niestety (w zasadzie na szczęście) nie udało nam się trafić prosto w kogoś (zawsze obok) najprawdopodobniej byłby to trup na miejscu.
Nigdy nie zapomnę mokrych min ludzi odgrażających się nam z dołu. Pragnę dodać, że zabawa skończyła się po zmoczeniu pani prawnik. Co prawda przeprosiliśmy, ale potem znowu siedzieć nie mogłem.
***************************************************************************
Dawno temu w jakaś piękna pogodę moja mamusia myła okna. Rzecz niby normalna i nikt chyba nie widzi w tym nic dziwnego, że ze zmęczenia położyła się spać, zostawiając mnie i moją małą główkę bez opieki. Jako kochany synek postanowiłem pomóc mamie myć okna. Szkoda że nie znalazłem żadnej szmaty ani płynu, za to znalazłem dżem. Domyślacie się chyba jak pięknie wyglądają dopiero co umyte okna wysmarowane dżemem.
Po historii z jedzeniem mój tatuś (bardzo zaradny ślusarz) zainstalował na lodówce jakiś zatrzask, coś w stylu ’zabezpieczenia przed dziećmi’.
***************************************************************************
Jeden z wielu wesołych, przedszkolnych dni. Mamuśka jak zwykle przyszła zabrać swoją pociechę (mnie) do domu. Oczom jej ukazał się widok cokolwiek opłakany - kombinezon, czapka, rękawiczki, i przede wszystkim ja - jedna wielka kupa błota. Obok stała mama mojego najlepsiejszego przyjaciela, która powiedziała tylko - to jeszcze nic, niech pani spojrzy na mojego. Maciek miał błoto nawet w uszach, kieszeniach i butach. Powodem tego było to, że "szukaliśmy mróweczek" - zabawa polegająca na kopaniu patykiem w błocie w poszukiwaniu stworzeń, których w tym miejscu na pewno nie było. Skończyło się tylko na obciachu jakim było przejście z przedszkola do domu.
***************************************************************************
Mając jakieś 4 latka bacznie obserwowałem tatkę naprawiającego taką starą (nowoczesną wtedy) pralkę automatyczną Smile Dumny tatuś pokazywał synkowi wymontowaną pompę wody podłączoną nad wanną przewodami od miernika do prądu, pięknie tryskającą wodą Smile Bardzo mi się to spodobało, postanowiłem zrobić też coś ekstra za pomocą przewodów od miernika i prądu Smile Poszedłem cichutko do pokoju i tam chciałem wprawić w ruch magicznym sposobem tatusia... młotek. Tak, podłączyłem tą żelazną część młotka kabelkami do kontaktu mając nadzieję ujrzenia biegającego po pokoju młotka. Jak pierdutło to kabelki się aż przyspawały do młotka a tata myślał że wyrzuciłem przez okno krzesło na samochód. Od tamtej pory nie podłączałem młotka do prądu.
***************************************************************************
Miałem jakieś 4 latka, miała przyjechać do nas rodzinka z daleka. Przekładali ciągle przyjazd, przez jakieś 2 tygodnie dzwoniliśmy do siebie że już jadą, albo że jednak nie jadą, a że pogoda zła, a że praca i takie tam. W końcu przyjechali. Przyjechało 5 osób, jak wiadomo część osób została na dole przy samochodzie aby wszystko powypakowywać, a kobity poszły na górę do mieszkania. Ja dumnie stanąłem przed drzwiami i czekałem jak wczłapią się na górę. Gdy zobaczyła mnie ciocia uśmiechnęła się, a ja widząc że idą tylko 2 osoby wypaliłem:
- A gdzie reszta skur...synów ??
Rodzice zamarli, a ciocia:
- No, ładnie wy się tu o nas wyrażacie.
W wieku zdaje się 12 lat ganialiśmy się po korytarzach szkoły. I tak się zdarzyło, że uciekałem przed moim oprawcą. Zbiegałem ze schodów do szatni i aby skrócić sobie czas ucieczki skoczyłem w połowie schodów. Z dziką radością obserwowałem minę kolegi patrząc się do tyłu. Kiedy głowę odwróciłem zobaczyłem sieć stalowych rur tuż przede mną. Po chwili widziałem je ponownie ale z innej perspektywy. Potem było ciemno. Usłyszałem głos:
- Nic ci nie jest?
- Chyba nie.
- Możesz wstać?
- Nie.
- To wstawaj.
***************************************************************************
Było to jeszcze w moich szczenięcych latach, kiedy pewnego dnia razem z kolegami (jakoś tak się składało, że koleżanek nie miałam za wiele) bawiliśmy się w najlepsze w ganianego. Oczywiście nie robiliśmy tego jak normalne dzieciaki na dworze tylko biegaliśmy w piwnicy. Przejęta tym, że ganiać miał właśnie kolega, który od jakiegoś czasu powiedzmy "wpadł mi w oko" niby to uciekałam ale im on bliżej tym ja wolniej... Nagle w pewnym momencie zgasło światło a ja nie wiedzieć czemu zaczęłam przyspieszać (pewnie aby jak najszybciej wydostać się na powierzchnię). Przekonana, że właśnie w tym momencie powinien być korytarzyk wiodący do upragnionego wyjścia skręciłam gwałtownie w prawo... I to był mój błąd... Zatrzymałam się na czymś czego zupełnie się nie dawało przebić głową. Krew się polała, twarz gorzej niż Gołota po walce, a ja nie bardzo wiedziałam co też mi wyrosło w miejscu gdzie powinny być schody. I nagle nastała jasność, okazało się, że upragnione wyjście jest tak z ok. 1,5 metra dalej. Jakby tego było mało odwracam twarz pooraną jak pole na wiosnę a za mną mój przystojny i interesujący kolega po prostu skręca się ze śmiechu...
***************************************************************************
Małolatem będąc z gilem do pasa latającym. W czasach, kiedy każda szanująca się polska rodzina nie mogła się obejść bez odtwarzacza kaset VHS, wraz z kolegami wcielaliśmy w życie różne epizody obejrzane na nowo zakupionych videlcach.
Pewnego razu podczas kolejnej głupiej zabawy jeden z kolegów skoczył drugiemu leżącemu na rękę, tamten w płacz łzy jak grochy krzyk, że ręka złamana, ale boi się iść do domu, bo w skóre dostanie. Zebrał się sztab kryzysowy i począł debatować jak ulżyć towarzyszowi zabaw. No i uradziliśmy, że ową złamaną rękę trzeba nastawić, jak to na jakimś filmie było. Jak powiedzieliśmy tak i zrobiliśmy, kolega darł się jak szlachtowana świnia i tym razem strach przed laniem był chyba mniejszy bo kolega pędził do domu jak bolid formuły1. Jakie było nasze zdziwienie gdy następnego dnia kolega biegał już z ręką w gipsie.
Do dzisiaj nie wiem, w którym momencie ręka została złamana przed czy po nastawianiu.
***************************************************************************
Moja Kochana opowiedziała mi ostatnio tak historię.
Kiedy była dzieckiem mającym zaledwie kilka lat lubiła poznawać świat empirycznie, do granic bólu empirycznie. Otóż otrzymała polecenie odniesienia talerza do kuchni. Niby nic. Jednak w drodze do kuchni odezwała się skora do testów i destrukcji zarazem natura mojej Kochanej. Pomyślała sobie - "co się stanie, jeśli tak po prostu upadnę z talerzem na ziemię". Jak pomyślała tak zrobiła. Efekt przerósł jej najśmielsze oczekiwania. 3 szwy na brodzie i blizna do dziś. Ale przynajmniej już wie, co się dzieje, kiedy upada się z talerzem na ziemię.
***************************************************************************
Jak byłem mały to rodzice powiedzieli że jeżeli ktoś pije wódkę to nie rośnie. Miałem z siostrą małego kotka, a że chcieliśmy żeby kotek zawsze był mały i miły to systematycznie z premedytacją i wbrew jego woli poiliśmy go mleczkiem z dodatkami z barku. Nie udało się, kotek stał się kocurem alkoholikiem a mi i siostrze dostało się za wyprowadzanie alkoholu z barku taty.
***************************************************************************
Młodsza siostra Marka też miała swój udział w opowieściach Marka jako aktywny uczestnik jego zabaw.

Marek przyszedł pewnego razu z podbitym okiem do szkoły. Co dziwne było, bo w sumie wcześniej spokojny chłopak z niego był. Zaciekawieni pytamy. No i tu Mareczek opowiada:
Bardzo mu zależało żeby wstać dzisiaj wcześniej do szkoły , bo ta klasówka, która obowiązkowo trzeba zaliczyć...
Zatem jako trochę śpioch, na wszelki wypadek oprócz budzika, nakazał siostrze obudzić się - Za wszelka cenę!

A gdy nastał ranek, a Mareczek budzik zignorował, do akcji wkroczyła jego siostra.

Początkowo próbowała kulturalnie obudzić, szarpiąc lekko za ramie. Mareczek zaspany odmachnął się ręką i chyba ją uderzył czy odepchnął, bo przestała mu przeszkadzać.

I gdy już znów pogrążał się w słodkim śnie, a tu nagle: DONG! Błysk, gwiazdki przed oczyma.

Otwiera oczy a nad nim stoi perfidnie uśmiechnięta siostra z tłuczkiem do mięsa w ręku.

Siostrę uratowały solidne drzwi łazienki, w której się zabarykadowała. Swoja droga ponoć nie przestawała chichotać stamtąd, nawet jak już prawie spóźniony wychodził z domu.

PS. Zdążył.

Innym razem kiedyś Marek (czasy filmów Rambo, Predator) zobaczywszy przez okno siostrę wracającą ze szkoły do domu wziął nóź i zaczaił się na nią przy drzwiach wejściowych chcąc sobie oczywiście pożartować i nastraszyć młodszą siostrę.
Schował się zatem za drzwiami, poczekał aż się otworzą, po czym wyskoczył z krwiożerczym okrzykiem, złapał od tylu za szyję, błysnął nożem... i wtedy się zorientował, że to prawie mdlejąca koleżanka siostry, która ją wpuściła jako pierwszą.
Za to siostra z najzupełniejszym spokojem i luzem weszła, zamknęła drzwi i mówi:
-Nie przejmuj się, to tylko mój brat.
***************************************************************************
Zdajecie sobie sprawę, co może być jednym z najbardziej niebezpiecznych narzędzi używanych w gospodarstwie domowym? Jest nim niespodziewanie ... kapeć. Tak właśnie. Skórzany kapeć z twardą podeszwą jakich tysiące zalega w polskich mieszkaniach, dzięki legionowi bazarowych górali spod Koszalina.

I właśnie od takiego kapcia zaczyna się ta historia. Istna niekończąca się opowieść.

1:0

Pewnego dnia siedziałem sobie w fotelu, tępo wpatrując się w leżące pod moimi stopami kapcie. W tym samym momencie mój 16-letni bratys ćwiczył podciągnięcia na drążku przymocowanym na futrynie drzwi. Herbatnik niezły jest jak na swój wiek, więc postanowił przyszpanować i zaczął podciągać się na jednej ręce. I w tym momencie wpadł mi do głowy szatański pomysł. Błyskawicznie sięgnąłem po w.w kapcia po czym energicznie rzuciłem nim w rękę bratysa ściskającą drążek. Efekt był piorunujący. Głuchy krzyk i ... jebudu... bratys opadł bezwładnie całym ciężarem ciała na tyłek. Po fakcie, srodze rozbawiony krzyknąłem:
-Jeeeden do Zeeeeeeeera.

1:1

Byłem przekonany że brat zapomniał o tym jakby nie było głupim wyczynie i zostanie mi odpuszczone. Gdzieżby tam. Wieczorową porą zgłodniałem nieco, więc zasięgnąłem standardowo informacji krzycząc:
-Baaaartek!
-Coooo?
-Jest coś słodkiego?
-Jest ciasto.
-To przynieś mi.
-A wal się, sam se przynieś.
Gdy braciszek grzecznie mi odmówił, musiałem sam zwlec się z wyra i ruszyć w stronę kuchni po owe ciacho.
Mój brat tylko na to czekał. W tym miejscu chciałbym gorąco pogratulować mojemu tatusiowi za genialny pomysł umieszczenia lodówki zaraz obok wejścia do kuchni, a co za tym idzie głównej arterii komunikacyjnej mojego domu.
Gdy wchodziłem do kuchni nagle zgasło światło....
...jednak pomyliłem się. Światło wcale nie zgasło. Po prostu otrzymałem potężny cios w twarz drzwiami od lodówki które niespodziewanie otworzyły się na oścież idąc na kolizyjną z moją jakby nie było przystojną twarzą.
Gdy światło u mnie w czaszce na powrót się zapaliło, ujrzałem stojącą nade mną głupio uśmiechniętą mordę brata artykuującą pewne zdanie:
-Jeden do jednego braciszku.

To mogło oznaczać tylko jedno... WOJNĘ !!

2:1

Minęło kilka dni aż do pamiętnej soboty. Tamtego dnia była kolej brata na wypucowanie paneli w całym domu. Tak więc nalał do wiadra wody, wziął do ręki mopa, i zaczął "jechać". Ja z racji tego że uwielbiam przyglądać się ludowi pracującemu, przycupnąłem z boczka, żywo dopingując. Bierne przygadanie znudziło mi się bardzo szybko, więc postanowiłem dodać kolorytu temu dennemu widowisku. W rolę główną postanowiłem wcielić zgrabny podnóżek na kółkach leżący obok. Bratys posiadał osobliwą technikę konserwacji powierzchni płaskich. Mianowicie robił zgrabne kroczki do tyłu miotając mopem wszystko co przed nim. Gdy zbliżał się na moją długość cisnąłem podnóżkiem centralnie w jego nogi. Niestety wiadro wypełnione po brzegi wodą nie wytrzymało bliskiego spotkania z 60-kilową rufą bratysa, przez co uciekło w każdym możliwym kierunku. Mówiąc po polsku. Rozpieprzyło się w drobiazgi a woda zalała cały pokój. Oczywiście mój komentarz mógł być tylko jeden:
-Dwa do jednego mistrzu.

Co prawda, tatuś stwierdził że wygrałem bez walki przetarg na półroczną konserwację podłogi w całym domu, ale niech tam... Warto było.

2:2 z dogrywką

Kilka dni później korzystając z chwili relaksu i czytając gazetkę rozpostarłem się pięknie na foteliku. Braciszek nie byłby sobą gdyby nie wykorzystał mojego chwilowego uśpienia i rzucił mnie mocno słynnym kapciem w "sam środek terenu", po czym zaczął uciekać z pokoju krzycząc:
-Dwa do dwóch.
Gdy do moich receptorów dotarł przeszywający i niewyobrażalny ból począłem bezwładnie opadać na podłogę. Jednak w agonii zdołałem jeszcze chwycić narzędzie zbrodni i rzucić nim z całej pozostałej siły w oddalającego się prowodyra. Trafiłem szczęśliwie w sam środek tylnej części nogi bratysa. Dokładnie na połączeniu kości udowej z piszczelem. Braciszek złożył się do tyłu jak scyzoryk McGyvera. Dzieło zakończyłem cichym szeptem:
-Trzy do dwóch palancie.
Chwilę później na miejsce zbrodni dotarła rodzicielka zastając piękny widok dwóch sztuk żywca czekającego na dobicie.
Pewnego ślicznego dnia (niedziela) mając całe trzy latka pojechałam z rodzicami do cioci na wieś. Niedaleko od miasteczka. Wiadomo, jak to wieś, krówki, pieski, kurki. Mała Olunia zawsze ciekawa była świata, więc wszystko przytulała, głaskała, dotykała, wpychała się i w ogóle, wiadoma sprawa. Ciocia ugościła starszych obficie, więc wszyscy zgodnie zasiedli do stołu, a mnie jako stateczne dziecko zostawili na dworze pod opieką wujka. Wujo, jak to wujo... Przyszli koledzy z woda ognistą i stracił Olę z oczu. ja ciekawa pobiegłam do pieska, ten przywitał mnie bardzo gorąco, ale na tym nie koniec. Wybrałam się do kurnika i moim oczom ukazał się cudowny, pulchniutki, żółciutki kurczaczek. Ja zachwycona jego widokiem wzięłam go na podwórka, usadowiłam się pupą prosto w błotko i zaczęłam bawić się z nowym przyjacielem... Wszystkie kury wylazły za mną. Tuliłam "zdobycz" ponad pół godziny... Gdy rodzice wyszli z domu lekko zdziwiona zauważyłam, że moje kochanie się nie rusza.
Myśląc, że jest chory zaniosłam z powrotem do kurnika i pokazałam wujkowi. Wujo z chuchem niepowtarzalnym odpowiedział, że zabiłam to biedne stworzenie (oczywiście, żeby mnie jeszcze bardziej pogrążyć w smutku, powiedział, że pójdę do piekła i takie tam). Ja, smutna siedząc na tylnym siedzeniu wozu w drodze powrotnej mówię do mamy:
- Mamo, stało się coś strasznego!
Mama zaniepokojona od razu reagując odpowiedziała:
- Co takiego kochanie?
- Pójdę do piekła, zabiłam kurczaczka - i w tym momencie wybuchłam okropnym płaczem.
Do dziś ten martwy kurczaczek śni mi się w nocy i straszny głos wujka mówi:
- Pójdziesz do piekła!!!
***************************************************************************
Kończyliśmy podstawówkę w czasach świetności zespołu Prodigy. Bal absolwentów, sale przystrojone krepą, jeszcze nic się w sumie nie dzieje, ale przybywa nagle nasz błazen klasowy, chyba nawet lekko wstawiony, ale jednocześnie wygolony niczym Keith z w/w składu (szczyt głowy łysy, po bokach rogi z włosów na żel). Biega z kąta w kąt wykonując ruchy z teledysku, wywołując salwy śmiechu. Aż przyszło mu w pewnym momencie do głowy pokrzyczeć "I’m the firestarter, twisting firesrarter", po czym dobył zapalniczkę i podpalił całą jedną stronę dekoracji z krepy w sali gimnastycznej. Krepa - jak ma w zwyczaju zajęła się momentalnie i przez 10 min. jedna strona sali stała w płomieniach. Jako jedynemu z całej szkoły wydano mu świadectwo później, ze sprawowaniem adekwatnie niższym.
***************************************************************************
W czasie przygotowań do tej samej imprezy konstruowaliśmy instalację oświetleniową w raz z odpowiednim urządzeniem sterującym. Całość składała się w zasilaną 220V plątaninę kabli w drewnianej skrzynce zwieńczonej przełącznikami. Przekładało się to na 6 z ZPT na świadectwie. Pech chciał, że w czasie testów owego kontrolera, za którymś razem wywaliliśmy korki w naszym pomieszczeniu gospodarczym. Kumpla specjalnie to nie zraziło, bez trudu znalazł w okolicy skrzynkę z bezpiecznikami, jakiś wykręcił, jakiś wkręcił i testy trwały dalej. Warto dodać, że następnego dnia na śniadanie cała szkoła jadła jakąś pastę rybną, poza nami oczywiście, bo byliśmy zbyt skupieni na swoim zadaniu. Dzień później zrobiło się w szkole pustawo, kolejny dzień również zebrał swoje plony i ze zdziwieniem obserwowaliśmy życie szkoły z 30% obecnością. Kolejnego dnia przed budynkiem stała furgonetka sanepidu. Jak się później dowiedziałem, był to bezpiecznik od lodówek w stołówce.
***************************************************************************
Młody byłem i świata ciekawy. Niedaleko naszego domu jakieś rozkopy robili i nazwozili w cholerę betonowych kręgów. Rozładowali byle jak i stało się to miejsce wspaniałym placem zabaw typu - "znajdź mnie, zanim gdzieś wlezę i umrę z głodu" oraz "jak połamać kończyny w dowolnym miejscu, ale tak by w domu nie zauważyli". Któregoś dzionka podjechała tam wielka ciężarówka typu "Ził" czy cóś podobnego, nie pomnę. Drzwi od szoferki były uchylone, pan od "Ziła" w środku, a ja pchany ciekawością włożyłem głowę do szoferki w momencie, kiedy szofer te drzwi w dość energiczny sposób próbował zamknąć. Bolało i owszem, czemu dałem wyraz krzykiem wielkim. Głowy mi nie urwał, ale nad jej foremnością zastanawiam sie do dzisiaj. Pozostała blizna koło oka. Nie jąkam się ale łatwo mi przychodzi rymowanie. Odradzam jako sposób zabłyśnięcia na Luźnej.
***************************************************************************
To było trochę później, kiedy dość łatwo przychodziło mi posługiwanie się bronią bezszelestną typu łuk. Łuk kupili mi rodzice, czego pewnie nie mogą sobie do dziś wybaczyć. Tatuś położył na ścianach w przedpokoju boazerię. Wysiłku go to kosztowało wiele i zachodu, bo wtedy jeszcze nie było gotowych paneli. Każda deseczka była własnoręcznie szlifowana pucpapierem (znaczy się ściernym). Ja zaś miałem łuk i tępe strzały, które się nigdzie nie mogły wbić. Wziąłem więc z szuflady w kuchni nóż wielki z pękniętą rączką. Rączkę obtłukłem do końca młotkiem i tak powstałe ostrze przymocowałem do strzały. Strzelałem z dystansu: sypialnia - przedpokój. Tata wrócił z pracy, mama ze sklepu a mój tyłek po "upomnieniu" stanowił zjawisko dość różnorodne kolorystycznie. Łuk dostał szlaban i wylądował na szafie.
***************************************************************************
Miałem kiedyś w latach szczeniackich kolegę Benka. Chłopak był równy koleś ale miał ostro sprany beret i 1000 "genialnych" pomysłów na sekundę, które od razu wcielał w życie...

Benek mieszkał na 9 piętrze w bloku. Pewnego dnia po obejrzeniu w telewizji "Cyrku Zalwskich" Benek oczarowany wyczynami akrobatów na trapezie uznał że to nie może być nic trudnego. Wyszedł na balkon, przeszedł prze barierkę i zawisł sobie za nogi, głową w dół na wysięgniku od anteny satelitarnej... Pech chciał że właśnie ojciec wracał z pracy... Benek jednak widząc ojca postanowił się pochwalić jaki z niego kaskader - zaczął wołać "tato , tato..." i machać łapami. Ojciec mało zawału nie dostał za to Benek dostał zakaz oglądania TV przez miesiąc i ostre lanie.

Gdy Benek podrósł trochę dostał od dziadka motorynkę - szczyt marzeń każdego gówniarza w tamtych czasach. Trzymał ją w piwnicy swojego bloku i non stop dniami i nocami coś tam sobie przy niej majstrował. Uznał że prawdziwy "Harley" powinien wydawać odpowiedni dźwięk. Zdjął więc tłumik i odpalił motorynkę by sprawdzić jak "huczy". Huczało zajebiście!!! Tak zajebiście, że pół bloku zbiegło do piwnicy sprawdzić co tak napierdziela o 2 w nocy....
***************************************************************************
Mając jakieś 13-14 lat mieszkałem z rodzicami w pięknym blokowisku z wielkiej płyty betonowej. I jak to było co jakiś czas należało się mieszkaniu tapetowanie. Przygotowanie do tapetowania miało na celu usunięcie ze ścian starych tapet a następnie wyrzucenie do śmieci.

Mieszkanko nasze mieściło się na 10 piętrze a w bloku był wspaniały wynalazek zwany zsypem na śmieci. Jako ze tapet było dzikie mnóstwo zsyp oczywiście był się zapchał. Ponieważ miałem przeogromne zamiłowanie do fizyki chyba od zawsze, wykombinowałem sobie, że jak się podpali tapety powstanie ciąg a śmieci ruchem przeciwnym zjadą na dół. Jak wymyśliłem tak wprawiłem w czyn moją wizję.
Śmieci oczywiście poszły w dół powodując zapalenie się całej masy produktów komunalnych blokowiska. Już po 20 minutach na korytarzu nie było widać przeciwległej ściany. Przyjechały 3 sekcje strażackie. I zaradziły problemowi. Nie otwieraliśmy nikomu drzwi a cykora miałem niesamowitego.
***************************************************************************
Mając siedem lat spędziłem trzy tygodnie w szpitalu na chirurgii dziecięcej. Miałem tylko zszywaną brodę (z komplikacjami) więc należałem do tych szczęśliwców którzy nie byli unieruchomieni w łóżkach. Było nas sporo takich dzieciaków ganiających po korytarzach...
Jedną z zabaw były wyścigi wózkami inwalidzkimi stojącymi na korytarzu. Oczywiście zabronione surowo, więc jeszcze bardziej podniecające.
Któregoś dnia trwał wyścig wzdłuż korytarza. Jednym z zawodników był chłopak ze złamaną nogą. Wyścig był ze wspomaganiem - tzn. nie o własnych siłach ale wózki były pchane przez pomocników - rozwijając w ten sposób większą szybkość.
W pewnym momencie, kiedy wózki z pasażerami były w dwóch trzecich korytarza, padł okrzyk: "Siostra idzie!"
Publiczność i "popychacze" błyskawicznie opuścili zagrożony teren. Jeden z "kierowców" też zeskoczył z wózka i znikł w pobliskiej sali. Drugi...
Drugi miał złamaną nogę zagipsowaną po pachwinę, więc o szybkiej ewakuacji mowy być nie mogło, a korytarz kończył się schodami. W panice zapomniał o hamulcach lub nie były sprawne - nie wiem. W każdym razie za dwie godziny odwiedziliśmy go w sali gdzie leżał z dodatkowo złamaną ręką.
Było to 30 lat temu... Teraz pewnie skończyło by się procesem rodzice vs. szpital...
***************************************************************************
Od dłuższego czasu u moich rodziców nie działał dzwonek przy drzwiach. Chałupa wielka, pukania nie słychać, a gości zawsze przewijało się sporo. W końcu mojej mamie udało się nakłonić ojca do próby naprawy niewdzięcznego urządzenia. Dzwonek wisi wysoko, więc aby się do niego dostać niezbędna jest drabina. Tatuś, wzorem wszystkich tatusiów z durnych, amerykańskich komedii wlazł na drabinę uzbrojony w śrubokręt, nóż i kombinerki. Zapytany, czy wykręcił korki, odrzekł, że nie może wyłączyć prądu, bo pralka pierze, poza tym nic się nie stanie, dopóki ktoś nie naciśnie na przycisk dzwonka. No i oczywiście w momencie, kiedy tata skrobał izolację z przewodów, przypałętał się akwizytor z Tele2. Błysnęło, tata wrzasnął, zaklął i zleciał z drabiny. Bogu ducha winny sprzedawca został pożegnany kilkoma wymyślnymi obelgami, a ja zostałem obdarzony niezwykle odpowiedzialną funkcją stania przed drzwiami i pilnowania, żeby nikt więcej dzwonka nie ruszał. Po pewnym czasie, mój niezawodny rodziciel doszedł do wniosku, że przy dzwonku wszystko jest OK, więc zepsuty musi być przełącznik. Sugestia, że skoro kopnął go prąd, to przełącznik raczej jest w porządku, została skwitowana pełnym pogardy milczeniem. Tata dziarsko zabrał się za rozkręcanie rzeczonego przełącznika, zapominając że do tej pory nie wyłączył prądu. I znowu błysk, wrzask i wiązanka plugawych przekleństw. W tym momencie wolałem już schodzić mu z drogi, kiedy z obłędem w oczach szedł wykręcić korki. Jakież było moje zdumienie, gdy za chwilę usłyszałem wrzask, kolejną porcję bluzgów i zobaczyłem lecący za płot śrubokręt. Tatuś wykręcił niewłaściwy bezpiecznik...
Tak więc do tej pory wynik pojedynku: Tata vs. Ukierunkowany Przepływ Elektronów = 0:3
A dzwonek nie działa do dzisiaj...
Wieczór, żona kumpla jeszcze w pracy, kumpel zmęczony bierze się do zrobienia młodym kolacji i położenia ich spać. A tu młodszy wpada i obwieszcza : "Tato, puściłem bąki i mi woda wyleciała!", wpada starszy - to samo, że bąki i że woda mu leci z d... Kumpel panika - dzieci coś zjadły, się zatruły, biegunka etc. Już się rzuca do apteczki po jakieś antidotum, a młodziaki hihi haha, wcale się nie przejmują, tylko dawaj do łazienki. A tam zimna woda z kranu leci, a starszy braciak ją nabiera do gumowej gruszki i już ma młodego "zalewać". Tata zdążył go powstrzymać tym razem. Jak się potem starszy tłumaczył, zrobił wlewkę bratu, a że mu dobrze poszło, to i sobie lewatywę zafundował.
Okazało się później, że chłopaki, którzy w ciągu dnia przebywali pod opieką nianio - gosposi od niej właśnie pomysł załapali. Bo razu pewnego niania zabrała się za porządki i wygrzebała skądś gumową gruszkę (taka jaka się niemowlętom katar z nosa odsysa). Dzieciaki pytały co to, więc im kobiecina (genialnie, zaprawdę) powiedziała że jak ktoś nie może zrobić kupy to się taką gruszką wodę wlewa wiadomo gdzie. No więc wypróbowali - na sobie..
***************************************************************************
Mając lat 5, gdy rodzice oglądali niezmiernie ważne obrady sejmu bawiłam się białą farbą olejną. Na nieszczęście troszkę ulało się na podłogę. Ja, dobrze wychowana, chciałam posprzątać. Widziałam kiedyś, jak tata zmywał farbę rozpuszczalnikiem. W strasznym stresie wbiegłam do składzika i znalazłam rozpuszczalnik. Zaaferowana weszłam cicho do pokoju, aby rada starszych nic nie usłyszała i pokaźną ilość cieczy wylałam na podłogę, w celu zmycia niepożądanej farby! Stwierdziłam, iż jest to troszkę za dużo, zaczęłam wycierać swoją własną koszulką i eureko! Powoli schodziło... Jak to rozpuszczalnik, wiadomo jakie ma efekty uboczne, urwał mi się film od tego wspaniałego zapachu. Mama opowiadała mi, że gdy poczuli dziwny zapach i huk uderzenia ciała o ziemię od razu wszyscy oderwali się od telewizora. Nie wiedząc co robić zawieźli mnie na pogotowie.
***************************************************************************
Pewnego razu z bratem postanowiliśmy zabawić się w budowlańców. Poszliśmy więc do jego kolegi, który to budował właśnie domek jednorodzinny. Jako mały szczyl ograniczyłem się do wkładania cegieł do wiaderka, aby można było je wciągnąć na piętro. Tak więc ja nakładałem cegły, znajomy je wciągał a ja w tym czasie szykowałem kolejny transport. Za którymś tam razem podczas wciągania bądź też wyciągania owych cegieł znajomemu jedna się wymskła. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie stał w miejscu gdzie ona zamierzała upaść. Zakończyło się paroma klamrami na głowie i przepukliną, bo lekko przesadziłem z tymi ciężarami. Jak pech to pech.
***************************************************************************
Ładnych parę lat temu byłam z chłopakiem we Wrocławiu na dworcu. Kiedyś były tam budki z żarciem na wynos. Po długiej podróży byliśmy dość wyposzczeni, więc doszliśmy do wniosku, że wciągniemy małe co nieco. Dodać powinnam na wstępie, że od dawna powinnam nosić okulary. Panie w budce bardzo miłe, szybka obsługa, chciałam się o coś zapytać, nie pamiętam o co, ale tak wyrżnęłam łepetyną w szybę nachylając się do ekspedientki, że aż straciłam orientację. Dotarł do mnie zabójczy śmiech mojego faceta i ekspedientek, dumnych z siebie, że tak dokładnie umyły szybę, że jej nie zauważyłam.
***************************************************************************
Jakieś pół roku temu poszedłem do znajomych na imprezę. Po opróżnieniu kilkudziesięciu puszek z piwem powoli rozchodziliśmy się do domów. Mnie nikt nie odprowadzał. Mając poważne trudności z nawigacją dzielnie szedłem w stronę domu. Było trochę przed północą. Wcześniej wysłałem matce smsa, że będę niedługo.
Wiało niemiłosiernie, ale w końcu stanąłem pod blokiem. Jako, że w tym momencie byłem najmądrzejszy na świecie, doszedłem do wniosku, że jestem zbyt nabity żeby pokazać się w domu. Wpadłem na genialny pomysł pójścia na swoją siłownię (którą mam w suszarni bloku) i położenia się na "parę minut" na kanapie.
Szczerze? Określiłbym to bardziej jako padnięcie na pysk i stracenie kontaktu z rzeczywistością. Oczywiście nie słyszałem jak komórka dzwoniła 20 razy, nie słyszałem 10 smsów od mocno zaniepokojonej matki.
Ocknąłem się (dobre słowo) o czwartej nad ranem. Byłem nawet całkiem kumaty.
Wchodzę cichutko do domu, po iluś-tam godzinach nieobecności, nie odpowiadaniu na telefony i z takim tekstem do matki:
- Ooo, a czemu ty jeszcze nie śpisz?
Ona sama nie wiedziała czy płakać czy się śmiać. Oczywiście to jedna z ulubionych historii moich kumpli....
***************************************************************************
Kumpel z roboty właśnie pojechali na szycie brody.
Streścił swoją przygodę bardzo krótko:
Jedyne co pamięta, to, że tańczył z jakąś panienka na schodach i podejrzewa, że to mogło mieć związek.
***************************************************************************
Parę dobrych lat temu jedną z podstawowych rozrywek nudzących się wyrostków było strzelanie z pistoletów na korki i kapiszony. Kapiszony jako takie były stosunkowo mało niebezpieczne (no, chyba, że się paliło całe pudełko na raz), natomiast korki były znacznie ciekawsze. Teoretycznie z korków strzelało się przy pomocy specjalnego pistoletu, natomiast faktycznie hardkorowcy obierali korki z takiej włokninki, aby dostać się do czystego materiału strzelniczego i wykorzystać go w niecny zazwyczaj sposób. Pewnego dnia mając ok. 10 lat nudziłem się strasznie u dziadków. Miałem do dyspozycji paczkę korków oraz szklane probówki (były w nich sprzedawane granulowane cukierki - gospodarka niedoborów). Mając dużo czasu do dyspozycji obrałem wszystkie korki, ostrożnie wrzuciłem do probówki, zatkałem plastikowym koreczkiem i zacząłem myśleć jak można by je wykorzystać. Moi dziadkowie mieli kuchnię węglową, taką z fajerkami na której gotowali obiady. Jako bezmyślny małolat stwierdziłem, że spróbuję zbliżać próbówkę do ognia, a jak zobaczę, ze korki się zaczną tlić, to podbiegnę do zlewu i je szybko schłodzę. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Niestety korki nie zachowały się zgodnie z moją teorią i nie zaczęły się tlić, tylko natychmiast wybuchły. Na szczęście zatyczka w próbówce była plastikowa, tak więc cała energia bez problemu znalazła ujście, ja zostałem z probówką w ręku, lekko osmalony, kompletnie głuchy i bardzo zdziwiony.
***************************************************************************
Kiedy byłem dzieckiem (7-8 lat) ulubioną zabawą była zabawa w Indian. Łuk robiło się z kawałka sznurka i gałęzi najlepiej dębowej. Za strzały służyły rosnące na budowach chwasty z żółtymi pióropuszami. Dla lepszej balistyki jako groty służyły duże gwoździe ciesielskie. A że sprzęt był kiepski, prawie tak samo jak łucznicy (Indianie) musiało dojść do krwawych incydentów. Czasami markowaliśmy walki między sobą, co bardzo podobało się młodszym dzieciom łażącym za nami na podwórku. Jeden z nich, syn naszego sąsiada wszedł na linię strzału i oberwał moją strzałą z poprawioną balistyką. Strzała przebiła mu oba policzki i utkwiła między zębami. Makabra. Oczywiście wszyscy Indianie natychmiast dosiedli rumaków i pognali w siną dal. Po tej jeździe tyłek bolał mnie przez kilka dni.
***************************************************************************
Historia ta przydarzyła się pięknego letniego dnia kumplowi mojego braciszka. Wydawałoby się wyrośnięta już ekipa (około 15 lat) postanowiła urządzić sobie polowanie na koty (tylko bez donosów do animalsu). Całość zdarzenia rozgrywała się na tyłach mojego podwórka, gdzie prócz miejsca polowania znajdowały się również klatki z królikami. Łowy trwały w najlepsze, do momentu gdy bohater opowiadania przeskakując przez murek jakoś niefortunnie spadł na klatki z królikami. Końcówka tylko dla najbardziej wytrwałych, gdyż jak to opisuje ciągle odczuwam dziwne kucie w kroku. Wszystko skończyło się bardzo niefortunnie, a mianowicie na izbie przyjęć trzeba było założyć kilka szwów na mosznie (dla niezorientowanych moszna = woreczek na jąderka).
***************************************************************************
Za czasów, gdy jeszcze studiowałem poznałem jednego kolesia z Angoli. Taki strasznie sympatyczny murzynek, który strasznie kaleczył mowę polską. Ów to człowieczek podchodzi kiedyś do mnie całkiem załamany i przyznaje mi się ze dostał od kumpeli po twarzy i zupełnie nie wie za co. Pytam się co jej powiedział, ten że chciał jej sprawić komplement i że powiedział jej że jest szczera. Ale w jego wykonaniu zabrzmiało to:
- Wieś jeśteś ściera!
Zdarzyło się to całkiem niedawno, bo jakiś rok temu, wiec jak miałem 18 lat. Poszliśmy z kumplami pograć na w piłkę, a że nas mało, a boisko spore, to było dużo miejsca do rozpędzenia się. No i podczas gry akcja przeciwników - kolega dostał prostopadle podanie, a ja że byłem najbliżej wyrwałem za nim galopem. Biegliśmy tak w stronę bramki (pustej) i w pewnym momencie kolega trącił piłkę głową i ta zmierzała nieuchronnie do bramki. Ja stwierdziłem bez namysłu, że ją wybije i wykonałem skok z wykopem.
Następne co widziałem - piłka wylatująca poza boisko i trzęsący się bardzo słupek bramki. Przy tak dużej prędkości trudno wyliczyć tor lotu. Na szczęście głowa ocalała.
***************************************************************************
To był mój debiut. Jeszcze nie grałem nigdy na Arena Auf Proboszcz (boisko przy plebani) i w końcu nadszedł ten dzień - brat wziął mnie ze sobą. Miałem bardzo odpowiedzialną rolę. Zagrałem na środku jako defensywny pomocnik. Pierwsza połowa przebiegła bez zakłóceń - wygrywaliśmy 1:0. Tuż po przerwie doszło do niebywałego zdarzenia: Ostra walka w środku pola. Wysoka piłka do góry, więc ja (175cm wzrostu 65kg wagi) skaczę, aby uderzyć piłkę głową. Biorę zamach i nagle jak nie zatrzeszczy, jak nie porazi jakieś światło po oczach. Poczułem w głowie straszny, przenikliwy ból. Był chwilowy jednak niebywale dokuczliwy. W amoku wstałem z ziemi i udałem się w stronę ławki rezerwowych. Jeden z rezerwowych pędził w moja stronę i mijając mnie powiedział tylko: "Rany Boskie! Co się stało z twoja szczęką??!!" Powoli dotknąłem mojej żuchwy i poczułem okropny ból. Moje usta były jedną wielką ruiną. Praktycznie wszystkie przednie zęby miałem połamane. Wargi miałem spuchnięte i mocno krwawiące. Spostrzegłem, że nikt nie idzie mnie ratować. Odwróciłem się i zobaczyłem mojego kolegę w kałuży krwi. Dopiero teraz do mnie dotarło: Skacząc do główki zderzyłem się z napastnikiem drużyny przeciwnej (185cm wzrostu 85kg wagi), który również próbował ją odbić główką. Moje zęby wbiły się w jego głowę robiąc mu 3 centymetrową dziurę w głowie. Lało się z niego jak z zarzynanego wieprza. Na zatamowanie krwotoku poszło kilka ręczników (trzeba było widzieć minę księdza kiedy przynosił te ręczniki). W końcu ktoś zadzwonił na pogotowie i powiedział, że "koło plebani zderzyło się dwoje kolegów". No to jak zderzyło to zderzyło. Babka na pogotowiu zrozumiała, że samochodami i tak na miejscu wypadku jako pierwsza pojawiła się jednostka straży pożarnej. Trochę zdziwieni, że było "zderzenie" a nie ma co gasić udzielili pierwszej pomocy wciąż nieprzytomnemu koledze. Po paru minutach przyjechała policja i spisała sprawców wypadku (a to Polska właśnie). Dopiero po stresujących 30 minutach przyjechała karetka i zabrała oprzytomniałego kolegę do szpitala gdzie założyli mu 3 szwy. Ja z bolącą szczeną wróciłem do domu gdzie zastałem, no cóż nieco zdziwionych cała sytuacją rodziców. Skończyło się na wielu bolesnych wizytach u dentysty, nowych zębach i na tym, że przez całe wakacje musiałem wcinać jogurciki i zupki. Jednak do dziś zastanawiam się jak to się stało, że udało mi się powalić "małego niedźwiadka".
***************************************************************************
Moi dwaj starsi bracia mając coś około 9 i 11 lat w wakacje jak to w wakacje - biegali całymi dniami po podwórku i odpowiednio do wieku mieli zaskakujące pomysły. Pewnego letniego dnia mama prasowała, ja zaraz obok w chodziku, gdy usłyszała wozy strażackie wjeżdżające na ulicę i policję na sygnale. Nie minęło 15 min jak rozległ się dzwonek do drzwi. wbiega jeden brat (9lat) i uradowany biegnie do mamy i krzyczy (nieświadomy, że to co powie wcale nie jest takie fajne jakby się wydawało):
- Mamo, mamo, mój starszy brat podpalił śmietnik!
Po 10min znowu dzwonek. mama idzie otworzyć a tam pan strażak i pan policjant i mój drugi brat w drzwiach stoją. Jak się okazało bracia w przypływie nadzwyczajnej weny postanowili zabawić się w podpalaczy i podpalili śmietnik w zsypie w naszym budynku. Zrobił to najstarszy, ale za to młodszy bardziej dostał bo: "Miałeś pilnować brata!"
***************************************************************************
Będąc jeszcze w przedszkolu i nie mając zbyt wiele pod kopułą, a tym bardziej do roboty korzystałem z życia, umilając sobie sprawę bawieniem się autkami ... Autka dobierałem sobie coraz większe, aż w końcu dobrałem się do największych, mogły one bezproblemowo utrzymać mój ciężar, gdy na nich siedziałem (sprawdzone empirycznie). Siedzenie na podłodze i jeżdżenie autkiem w pewnym momencie stało się monotonne, a zabawa jednym tylko autkiem była dla amatorów. Wobec tego wpadłem na pomysł, że pochylając się i opierając na samochodzie, jestem w stanie rozpędzić się dość solidnie korzystając z siły własnych nóg. Oczywiście ten pomysł ewoluował i używałem dwóch takich autek. W momencie gdy miałem już topową prędkość, a moje możliwości praktycznie wyczerpały pech chciał, że z na przeciwka szły dziewczynki z małymi wózkami. Konstrukcja owych wózków składała się z wystających prętów przy "koszu" na lalkę. Mój nos spotkał się właśnie z tym prętami, które minęły oczy o malutki kawałek, wywalając rozsądne dziury na połączeniu nosa i czoła. Straciłem przytomność na dłuższą chwilę, wezwano lekarza, rodziców, większość wychowawców, dyrekcje i kogo się w sumie dało. Wózki i samochody tych rozmiarów zostały wycofane z użytku, a ja do dziś mam krzywą przegrodę w nosie jak i sam nos ...
***************************************************************************
Innym razem korzystając z wyrozumiałości moich dziadków - rodziców mojej mamy wykorzystałem ich mieszkanie jako poligon doświadczalny w skokach na główkę. Otóż rozłożyłem popularny tapczan, zniosłem całą możliwą pościel oraz wyznaczyłem punkt odbicia. Wykonywałem dość energiczne skoki w pościel na głowę. W sumie nie wiem, czemu to robiłem, ale to chyba nie było przeszkodą. W pewnym momencie dziadek powiedział, żebym lepiej tego nie robił bo się uderzę, na co odparłem - spoko dziadek, jestem expertem - miałem wtedy jakieś 5 lat. No i kolejny skok wyprowadził mnie z błędu, nie wiedzieć czemu odbiłem się od podłogi i zamiast w pościel przywaliłem centralnie głową w ścianę. Znów utrata przytomności i ogromny guz, którego mam do teraz. Ocknąłem się z dziadkiem siedzącym obok mnie i przykładającym mi garnek do guza, a skwitował to później słowami, że z taką siłą przebicia będzie mi dość łatwo w życiu, ale z taką słabą głową to nie ma co ...
***************************************************************************
W trzeciej klasie podstawówki wpadliśmy na genialny pomysł zabicia czasu podczas długiej przerwy między lekcjami. Postanowiliśmy zorganizować między klasowe zawody w pchnięciu kamieniem. Zebrało się kilku kumpli z różnych klas i zaczęły się zawody. Mi przypadła rola sędziego. Byłem dumny, bo taka fucha to nie żart. Do czasu... Właśnie zaznaczałem odległość któregoś zawodnika, gdy nagle poczułem ogromny ból głowy. Odruchowo złapałem się za tył głowy, a ręka była czerwona od krwi. Okazało się, że mój najlepszy kumpel nie czekał na to, aż skończę i pchnął kamieniem (wielkości cegłówki). Na szczęście skończyło się na szwach z opatrunkiem (wyglądał jak kokardka we włosach). Były plusy. Przez tydzień noszenia "kokardki" wszystkie dziewczyny były moje. Cóż, obudziła się w nich pielęgniarska opiekuńczość.
***************************************************************************
Jako małoletnie szczylki pasjonowaliśmy się jazdą na małych rowerkach. Ja miałem rowerek z hamulcem tzw. "kontra" znaczy kręcąc pedałami do tyłu hamowało się. Kolo miał wypasiony rower z dwoma ręcznymi hamulcami. Szczytem odwagi był zjazd z kilkunastometrowej górki. Pewnego dnia przypałętał się do nas młodszy o 3 lata syn sąsiada.S tandardowe pytanie: Zjedziesz? Synek siada na rower kola {ten z ręcznymi hamulcami} i dawaj z góry. Koniec? Rozpaczliwa próba hamowania kręcąc pedałami w tył, pniak po ściętym drzewie, rowerek na złom a ząbki małego zostały w pniaku.
***************************************************************************
Postanowiliśmy zbudować domek na drzewie. Niestety ku wściekłości miejscowego proboszcza, gdyż za budulec służyły nam deski z ogrodzenia jego kościoła. Jako, że na wybranym przez nas drzewie wisiały resztki domku skonstruowanego w zamierzchłej przeszłości, postanowiliśmy go najpierw rozebrać (bo spróchniały już mocno był) i dopiero wtedy zabrać się za właściwą budowę. Na wysokościach pracowaliśmy na zmianę, bo za mało było miejsca jeszcze aby dwie osoby miały gdzie stanąć. Gdy przyszła moja kolej i uporałem się właśnie z wymontowaniem ze starej budowli dość sporych rozmiarów deski, bez dłuższego namysłu rzuciłem ją za siebie i krzyknąłem "leeeeci". Leciała niestety za krótko aby kumpel zdążył się zorientować co się dzieje i odskoczyć. Dostał w bark. Przerażony, że go uszkodziłem, zacząłem szybko zbiegać po szczebelkach prowizorycznej drabinki. W pośpiechu nie zauważyłem gwoździa wbitego w pień przez naszych poprzedników i nadziałem się na niego kolanem. Spadłem na ziemie na szczęście z małej wysokości, ale oczywiście oprócz moich i jego siniaków szlabanu nie dało się uniknąć, a mnie serii zastrzyków.
***************************************************************************
Będąc ciekawym wszystkiego co poza zasięgiem trzylatkiem, szwędałem się po pokoju w poszukiwaniu nowych przygód i mocnych wrażeń. Jak wynika z definicji natury ludzkiej, każdy stara się być lepszym niż jest, wyznacza sobie jakieś cele, dąży do tego co jest wyżej. U mnie objawiło się to wówczas w taki sposób, iż ściągałem rzeczy z wyżej położonych miejsc, co było o tyle ciekawą zabawą, że na przykład ciągnąc za obrus jednocześnie przesuwałem w swoim kierunku nie znane mi znajdujące się na nim przedmioty, które później, gdy już spadły, mogłem podziwiać i się nimi bawić. I wtedy właśnie zobaczyłem nowy cel! Na środku pokoju na metalowych nogach leżała jakaś deska (do prasowania gwoli ścisłości), a z niej zwisał jakiś sznurek. "Czyżby przyczepiona była do niego czekolada, ciuciu, albo jakaś inna niespodzianka?" - zainteresowałem się. Zacząłem więc ku swojej zgubie ciągnąć ten sznurek. Sprawiało mi to małe trudności, ponieważ przedmiot do niego przymocowany był dosyć ciężki, "to z pewnością jakaś nowa zabawka". Niestety zamiast czekolady, cukierków, czy samochodzika z nieznanej sfery wyłoniło się żelazko, które bez żadnych precedensów przyj*bało mi prosto w głowę... Pamiątkę z tej przygody mam do dzisiaj.
***************************************************************************
Jechałem kiedyś z mamą samochodem, fiatem 126p. Miałem wtedy może z 5 lat. Mama prowadziła, a ja siedziałem za nią i konsumowałem banana. Z naprzeciwka wyskoczył pies - owczarek niemiecki. I bum bach trach. Przód auta skasowany, ja w szoku, macam się po głowie czy cały jestem i w ryk.
- Mamo, mózg mi wypływa!
Mama przerażona patrzy na mnie i w śmiech. Okazało się, że banan którego jadłem rozpłaszczył mi się na czole.

Gdy byłem małym dzieckiem uwielbiałem siedzieć na sofie w pokoju u rodziców, która była ustawiona wprost do telewizora . Sofa była tak naprawdę składanym łóżkiem z oparciem , ja natomiast uwielbiałem przechylać się w tył i rzucać się (tyłem) na oparcie. Także któregoś dnia jak każde małe dziecko udałem się do pustego pokoju mojego rodziców by jak zwykle pooglądać poranne kreskówki, usadowiłem się wygodnie na sofie i jak zwykle przechyliłem się do tyłu i ...

Jakież wielkie było moje zdziwienie gdy okazało się, że rodzice oddali oparcie do naprawy, za oparciem czaił się złowieszczy kaloryfer w który przywaliłem tyłem głowy. Huk był tak duży, że zbiegła się cała rodzina (mama, tata i młodsza siostra), którzy chcieli obejrzeć moją dosyć krwawiącą głowę. Ja natomiast w przypływie gniewu zarzekałem się , że główkę dam tylko obejrzeć, jak przyjdzie moja babcia z sąsiedniego bloku. Rodzice czym prędzej zadzwonili po babcię (bo byłem naprawdę zawziętym dzieckiem). Później pojechałem do szpitala gdzie założono mi szwy na głowę. Bliznę do tej pory ukrywam pod długimi włosami.
***************************************************************************
Siostra usłyszała następujący dialog między matką a córką (lat ok. 6) w sklepie zoologicznym. Rzecz się dzieje przed akwariami z chomikami.
C: Mamo, mamo, kup mi chomika!
M: Nie, nie kupie.
C: Mamo, mamo, ale kup, proszę.
M: Nie, nie ma mowy
C: Ale dlaczego?
M: Bo już trzy zabiłaś!!!
I miej tu dzieci...
***************************************************************************
Dawno dawno temu, zafascynowani serialem "Czterej Pancerni" urządzaliśmy z kumplami wielkie bitwy. Pewnego dnia, gdy znudziło nas bieganie z okrzykami PIF PAF, postanowiliśmy więc dodać nieco smaczku walce używając "ostrej broni". Narzędziem miotającym były rakietki do badmintona, a pociskami szyszki, ale te suche "rozwinięte". Zasięg i prędkość pocisków nie był imponujący, lecz efekt dźwiękowy znakomity. Zabawa była super, aż kumpel użył świeżej, zielonej szyszki i trafił mnie w "klejnoty". Ból pamiętam do dziś.
***************************************************************************
Kiedyś (miałem koło 10 lat) kolega urządzał ognisko. Chwile wcześniej oglądałem start olimpiady i zaciekawiła mnie pochodnia olimpijska. Umówił


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
RiCkA
Grzesiek's f(r)iend
Grzesiek's f(r)iend



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 4/6
Skąd: MoŚcIcE 100% UnIa

PostWysłany: Pią 15:31, 28 Kwi 2006    Temat postu:

Nudne, długie i niedokończone taq nawiasem Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Morthigan
Lord Ao
Lord Ao



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 898
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: z 3 planety od słońca

PostWysłany: Wto 19:41, 09 Maj 2006    Temat postu:

Autentyczna historia gabrysia lisaka (taki idiota, był w naszej klasie w IV klasie ale po feriach już uciekł do 20-stki bo pokazaliśmy co można zrobić jak sie kogoś nie lubi)
W sklepie:
gabryś: (mruczy cos pod nosem do ojca)
ojcies gabrysia: (krzyczy na cały sklep) NO TO CO SIE BOISZ MAMIE POWIEDZIEĆ, ŻE CHCESZ SZYNKE !!!

opowiedziała mi to mama jak kiedyś była w sklepie...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
RiCkA
Grzesiek's f(r)iend
Grzesiek's f(r)iend



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 4/6
Skąd: MoŚcIcE 100% UnIa

PostWysłany: Wto 20:08, 09 Maj 2006    Temat postu:

Jak można mieć na imię Gabryś??

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Olka
Trzeci bliźniak
Trzeci bliźniak



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 523
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: " z zadupia panie :P"

PostWysłany: Śro 14:13, 10 Maj 2006    Temat postu:

Gabriel Rysiak no ... gabryś to zdrobnienie jakbys na to nie wpadła Razz ( tak jak "Krzysiu" Razz [ wiem, że cie to denerwuje i oto chodzi xD ])

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
RiCkA
Grzesiek's f(r)iend
Grzesiek's f(r)iend



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 4/6
Skąd: MoŚcIcE 100% UnIa

PostWysłany: Śro 14:27, 10 Maj 2006    Temat postu:

Widać, że wszyscy lubią mnie denerwować xD

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kinqa
Miotacz postów
Miotacz postów



Dołączył: 21 Kwi 2006
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Zbylitowska Góra

PostWysłany: Pią 20:36, 16 Cze 2006    Temat postu:

Krzyyyyyyyysiu,Krzysiu...Krzysiuuuuu, Krzysiiiiiiiuu...KRZYSIU! behehehehehe xD

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
RiCkA
Grzesiek's f(r)iend
Grzesiek's f(r)iend



Dołączył: 26 Paź 2005
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 4/6
Skąd: MoŚcIcE 100% UnIa

PostWysłany: Pią 20:37, 16 Cze 2006    Temat postu:

Ja w tym nic śmiesznego nie widzę...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum II AG Strona Główna -> Humor Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin